21 grudnia 2017

407. Yankee Candle, Iced Gingerbread

Pierniczki już upieczone? U mnie już, teraz tylko czekają na dekorowanie. Szkoda tylko, że  upieczone pierniczki nie pachną tak samo mocno jak w momencie pieczenia. Kiedy wałkuję ciasto oblepiona nim do łokci, i próbuję odgonić moje psy gotowe pożreć jeszcze surowe ciasteczka, nie bardzo mogę się nacieszyć tym świątecznym zapachem. Pierniczki piekę tylko na Boże Narodzenie, więc ten zapach kojarzy mi się tylko i wyłącznie z tym okresem. W tym roku kupiłam sobie wosk Yankee Candle ze świątecznej kolekcji o zapachu Iced Gingerbread, żeby podkręcić świąteczną atmosferę. 


Wosk z aromatycznej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic o zapachu pierniczków pełnych przypraw, glazurowanych waniliowym lukrem. (goodies.pl)



Iced Gingerbread to prawdziwy killler. Nie miałam do tej pory wosku, który pachniałby równie mocno, szybko i długo. To nie jest zapach, który momentalnie się rozchodzi i po godzinie od zgaszenia tealighta nie ma po nim śladu. Pierniczki wyczuć można po kilku godzinach. A wystarczy dosłownie odrobinka pokruszonego wosku, by zapach był intensywny. Zdarzyło mi się go palić w dużym pokoju połączonym z kuchnią, gdzie metraż plus otwarte drzwi do przedpokoju potrafi zminimalizować każdy zapach wosku czy świecy do minimum. Pierniczkom nie dały rady. One wychodzą z mieszkania drzwiami i oknami! Nasunęło mi się takie porównanie, że są jak bigos, wszyscy sąsiedzi wiedzą, kiedy się go gotuje.  


Iced Gingerbread to nie do końca pierniczki. To głównie przyprawy korzenne, wgryzające się w nos i zagłuszające prawie całą słodkość ciasteczka. Na sucho pachnie troszkę bardziej pierniczkami, po odpaleniu to jednak ostra przyprawa do piernika. 


Zapach jest bardzo bożonarodzeniowy i nie wyobrażam sobie, żebym paliła go w innym okresie niż grudzień-styczeń. A że wystarczy go ociupinka, towarzyszyć mi będzie przez kilka kolejnych świąt. To zapach piękny, ale niezwykle mocny i ostry. Jeśli ktoś lubi przyprawy korzenne, będzie zachwycony. Trzeba jednak tolerować tak intensywne zapachy, bo przy nim naprawdę może rozboleć głowa. Palę go właśnie w kominku niecałą godzinę i mam wrażenie, że nos piecze mnie od środka. 

Znacie? Macie? A może ktoś pokusił się na świecę? Dla mnie byłby to zakup na całe życie. 
 

 

18 grudnia 2017

406. Bielenda, żel micelarny Zielona Herbata

Zima kojarzy mi się z ciepłymi, otulającymi zapachami. Najlepiej z odrobiną wanilii, żurawiny lub cynamonu. W zimowe wieczory do gorącej kąpieli najlepiej pasuje słodki płyn do kąpieli i balsam o zapachu czekolady, karmelu albo goździków. Ale w porannej rutynie najlepiej sprawdzają się u mnie świece orzeźwiające nuty, przez okrągły rok. Pomagają pozbyć się resztek snu i dodają energii. A moje poranki są bardzo ciężkie, do pobudki przed godziną 10 rano nigdy nie przywyknę - potrzebuję więc dużej dawki pobudzenia rano.



Micelarny żel do mycia twarzy przeznaczony jest do skóry mieszanej, pomaga ją dokładnie oczyścić z sebum, resztek makijażu i codziennych zanieczyszczeń. Dodatkowo zawiera olejek z drzewa herbacianego o działaniu antybakteryjnym oraz seboregulującą azeloglicyną. Olejek herbaciany znany jest ze swojego dobroczynnego wpływu na cerę mieszaną i tłustą, zanieczyszczoną i skłonną do wyprysków. W prawdzie nie znajduje się on na samym początku składu, ale również i nie na szarym końcu. Można więc mieć nadzieję, że faktycznie tam jest, i faktycznie coś zdziała

\

SKŁAD
AQUA, GLYCERIN, SODIUM LAURETH SULFATE, ACRYLATES COPOLYMER, COCAMIDOPROPYL BETAINE, SODIUM COCAMPHOACETATE, UNDECYLENAMIDOPROPYL BETAINE, CAMELIA SINENSIS (GREEN TEA) LEAF EXTRACT, MELALEUCA ALTERNIFOLIA (TEA TREE) LEAF OIL, POTASSIUM AZELOYL DIGLYCINATE, PANTHENOL, 3-0-ETHYL ASCORBIC ACID, PROPYLENE GLYCOL, POLYSORBATE 20, TRIETHANOLAMINE, DISODIUM EDTA, METHYLCHLOROISOTHIAZOLINONE, METHYLISOTHIAZOLINONE, PARFUM, CITRONELLOL, GERANIOL, HEXYL CINNAMAL, LIMONENE, LINALOOL, CI 19140, CI 42090.


Żel już od pierwszego niucha oczarował mnie swoim zapachem. To przepiękna zielona herbata, orzeźwiająca, z delikatną nutką goryczy. Kiedyś, dawno dawno temu, używałam perfum o identycznym zapachu, żel Bielendy przywołał więc miłe wspomnienia. Na początku jego używanie było bardzo przyjemne. Skóra była po nim czysta, pachnąca i gotowa na dalsze zabiegi. Żel wytwarza dużą ilość delikatnej pianki. Śmiało mogę też nim zmywać resztki tuszu do rzęs, ponieważ w ogóle nie podrażnia oczu.



Na dłuższą metę muszę jednak skreślić żel, ponieważ okazał się prawdziwym killerem, nawet dla mojej cery mieszanej. Wysusza potwornie. Efekt widać dopiero po kilku użyciach, skóra jest wtedy bardzo ściągnięta i woła o krem. Jeśli potraktuję ją wtedy tonikiem, czuję ulgę i problem znika. Jednak po około godzinie twarz zaczyna się tak potwornie świecić, jakbym posmarowała ją jakimś olejem. Świeci się i pod palcami czuć, że zwyczajnie jest zalewana sebum. Jakby wysuszona skóra sama ratowała się i natłuszczała. Jeśli zaraz po myciu i tonizowaniu nałożę krem, problemu nie ma. Krem się wchłania i skóra jest czysta i świeża (chyba, że krem jest tłusty, ale wtedy to już trudno ocenić co to za tłusta warstewka). Nie ma jednak opcji, by w dzień wolny dać cerze odpocząć i swobodnie pooddychać. 

Przez 2 tygodnie zużyłam prawie pół opakowania, szybko więc uporam się z resztą. Wracać jednak do tego żelu na pewno nie będę. A szkoda, bo jak tylko go powąchałam stwierdziłam, że od tej chwili używam tylko jego. No niestety, ulubieńcem zdecydowanie nie będzie.

 


15 listopada 2017

405. Laneige, Water Sleeping Mask

eBay odkryłam już jakiś czas temu, zawsze jednak kupowałam na nim gadżety takie jak poszewki na poduszki, podkładki pod kubki, pędzle czy kolczyki, na kosmetyki nawet nie zerkałam. Kilka miesięcy temu usłyszałam o marce Laneige i postanowiłam sprawdzić, czy znajdę ją na eBay. Zainteresowała mnie całonocna maseczka - Water Sleeping Mask, jako że do tej pory nie miałam maseczek, których nie zmywało się przed pójściem spać. Zakup był trochę w ciemno, bo pojemność tych masek wynosi 70 ml, natomiast ja znalazłam takie mini 15 ml, i w internecie nie natknęłam się na recenzję miniaturek. Miałam obawy czy to to samo, i w sumie dalej nie wiem czy mam ją traktować jako próbkę czy podróbkę?
                                                             


Z danych technicznych, jak już wspomniałam, maseczka znajduje się w bardzo małym, zaledwie 15 ml słoiczku, jest jednak tak niesamowicie wydajna, że nawet taki maluszek wystarczy na długo. A że zamówiłam dwupak, mam dość spory zapas. Minusem mini wersji jest kompletny brak informacji na jej temat. Słoiczek nie posiada kartonika (duży już tak), a napisy na nim są po chińsku. Tak więc skład jest jedną wielką niewiadomą i nie można porównać go z pełnowymiarową wersją. Kolejnym mega minusem jest brak sreberka zabezpieczającego maseczkę. Słoiczki były tylko okręcone folią, ale to było zabezpieczenie przed zniszczeniem w czasie transportu, a nie przed otwarciem ich przez kogoś oprócz mnie. Nie mam obsesji na punkcie bakterii (to znaczy tego, czy aby na pewno ich nie ma) i bardzo często wręcz olewam ten temat, tym razem jednak trochę zwlekałam z wypróbowaniem maski.
                                   



Takie małe porównanie wielkości maseczki a standardowego lakieru do włosów.

Maseczka ma delikatnie błękitny kolor i przepiękny zapach. Kremowo kwiatowy, delikatny i subtelny, ulatnia się podczas wchłaniania maseczki. Dla mnie dużym plusem jest konsystencja maseczki. Bardzo lekka, w kontakcie ze skórą zamienia się prawie że w wodę. Bardzo ładnie się wchłania, spokojnie więc mogę używać jej na noc i nie martwić się, że wytrę ją w poduszkę lub poprzyklejają mi się włosy do twarzy. Maseczka jednak nie całkiem znika z twarzy, o nie. Wchłania się, a jednak na twarzy pozostaje delikatnie wyczuwalna warstewka ochronna. Skóra jest gładka i delikatnie lepka, włosy jednak się nie kleją, nie jest więc to tłustość olei.
                                                       

Mimo bardzo lekkiej konsystencji, już chwilę po aplikacji czuć, że skóra jest miękka i gładka. Rano zachowuje się jak po użyciu mocno nawilżające kremu. Nie ma suchych skórek, a i podkład lepiej na tak odżywionej skórze się zachowuje. Efekt maseczki nie utrzymuje się długo, dlatego przez jakiś czas używałam jej codziennie, zamiast kremu. I właśnie jako krem sprawdza się bardzo dobrze. Faktem jest też, że na początku jesieni miałam dość mocno przesuszoną skórę, bo przeszłam wtedy na krem z kwasem i odrobinę z nim przesadziłam, przez co z nosa skóra schodziła płatami. Wtedy sytuację uratowała maseczka Laneige.
                                                  

Używanie tej maseczki wiązało się z ryzykiem, i pewnie już więcej nie będę eksperymentowała z zakupami kosmetyków na ebay (wolę zwyczajne sklepy internetowe). Chociaż pierwsze testy nowego kosmetyku to zawsze jest rosyjska ruletka. W wypadku Water Sleeping Mask ryzyko się opłaciło, ponieważ maseczka w żaden sposób mi nie zaszkodziła. Nie uczuliła, nie zapchała, nie podrażniła. Spisała się lepiej niż maseczki w saszetkach, bo efekty nawilżenia były bardziej widoczne. Przez to, że jest w słoiczku a nie w saszetce,  można jej również używać punktowo, na partie twarzy potrzebujące większego nawilżenia, u mnie zazwyczaj jest to nos.

Z pewnością mogę polecić wam maseczkę Laneige, ale nie w mini, a w pełnowymiarowej wersji. Sama mam ochotę na ich maseczkę do ust, o której już bardzo dużo dobrego czytałam.

9 listopada 2017

404. BingoSpa, solanka borowinowa SPA z kwasami AHA

Aż mi trudno uwierzyć, że już powoli rozpoczyna się sezon przedświąteczny. Sklepy sztucznie skracają jesień, bombardując nas bombkami i czekoladowymi Mikołajami tuż po Wszystkich Świętych. OBI jednak przebiło wszystkich, bo bombki mieli wystawione już w październiku. Czujecie już ten klimat świąteczny? Ja zupełnie nie. Mam 25 lat a już czuję się lekko znudzona świętami Bożego Narodzenia, nie czekam na nie jak dawniej. W takim tempie to za kilkanaście lat przestanę je obchodzić. 

Tematem dzisiejszego posta będzie produkt zakupiony  i używany latem, i idealnie się w potrzeby tej pory roku wpisujący. Mowa o Solance borowinowej SPA z kwasami AHA od BingoSpa.


Solanki używać można na dwa sposoby: jako dodatek do kąpieli lub jako peeling. W moim odczuciu w tej drugiej roli sprawdza się średnio. Dla mnie jest za delikatnym zdzierakiem, bardziej masażerem. Trudno też utrzymać go na skórze. Solanka ma piękny brzoskwiniowy kolor. Ma lekko wyczuwalny zapach ale tylko w opakowaniu, i tak właściwie nawet nie jestem pewna czy to nie zapach opakowania a nie zawartości. W konsystencji przypomina lekko mokry piasek. Nie pamiętam, czy po zakupie była całkiem sucha, czy właśnie taka lekko wilgotna, ale zdążyłam zauważyć, że bardzo lubi pochłaniać wilgoć. Trzeba dokładnie dokręcić nakrętkę i jeszcze zablokować pojemniczek specjalną plastikową nakładką, w innym wypadku solanka zbija się w wielki grudy.


SKŁAD
SODIUM CHLORIDE, SODIUM BICARBONATE, FERTILIZER UREA, MAGNESIUM SULFATE, AQUA, APHAGNUM EXTRACT, PASSIFLORA EDULIS FRUIT EXTRACT, SACCHARUM OFFICINARUM EXTRACT, CITRUS LIMON FRUIT EXTRACT, ANANAS DATIRUS FRUIT EXTRACT, VITUS VINIFERA FRUIT EXTRACT CITRUS AURANTIUM DULCIS (ORANGE) OIL, LIMONENE, CI 19140, CI 42080, CI 15985, CI 16255.


Solankę stosuję do kąpieli stóp, i w tej roli sprawdza się idealnie. Dokładnie rozpuszcza się w wodzie, barwiąc ją na różowo i nie pozostawiając po sobie prawie żadnego śladu. Nie ma pianki, nie ma zapachu, tylko lekko mętna woda. Ale jakie cudowne rzeczy robi ze stopami. Niech się schowają wszystkie skarpetki złuszczające. Po 15 minutach kąpieli w solance borowinowej stopy są niesamowicie gładkie, a wszystkie zgrubienia i suche skórki dadzą się zetrzeć ze stopy jak ziarenka piasku. Najlepsze efekty daje połączenie kąpieli i peelingu. Stopy są jak nowe - gładkie i miękkie. A najlepsze jest to, że efekty nie są widoczne po kilku dniach czy tygodniach systematycznych kąpieli, ale już po pierwszym użyciu.

  
Jestem bardzo zadowolona z solanki BingoSpa i od teraz będzie ona stale obecna w moim domu. Duża pojemność - 600g wystarcza na długo i kosztuje niewiele, w hipermarkecie Auchan zapłaciłam za nią kilkanaście złotych. (właśnie zauważyłam, że mam byka w podpisach zdjęć :p ).

Kto czuje się skuszony i ma ochotę wypróbować solankę? A może już ją znacie?




 

 

4 listopada 2017

403. Yankee Candle - Autumn Glow


Skończyły się ciepłe, słoneczne dni, kiedy szkoda było siedzieć w domu. Lepiej było pójść na spacer, rolki czy wybrać się w dłuższą podróż. Skorzystać z ładnej pogody i nałapać witaminy D na zapas. Wraz z październikiem nadeszły dni krótsze, zimniejsze i bardziej deszczowe. Ja w takie dni siadam z kubkiem gorącej herbaty w fotelu i czytam albo oglądam seriale. Albo po prostu siedzę z przyjaciółką i plotkujemy nad kubkiem grzanego wina. A w tle, obowiązkowo, jakiś piękny zapach.



Uwielbiam jesienne i zimowe kolekcje wosków. Latem w domu cały czas czuć a to owoce, a to kwiaty, a to rześkie, poranne powietrze - wystarczy otworzyć okno, przynieść bukiet kwiatów albo rozkroić pomarańczę. Latem nie palę często świec, bo ich zapach i tak od razu zostaje wywiany przez otwarte okno albo drzwi, ale jesienią jest zupełnie inaczej.

Autumn Glow to jeden z ciekawszych jesiennych zapachów. W tej pięknej tarcie drzemie naprawdę duża moc.  Zapach nie przytłacza, a jednak nie da się koło niego przejść obojętnie. Łączy w sobie ciężkie perfumeryjne nuty z delikatną chłodną świeżością.



To dzięki nutom paczuli i złotego bursztynu Autumn Glow przypomina eleganckie, kobiece perfumy. Takie, których można użyć idąc do teatru lub na eleganckie przyjęcie. Dodatek świeżo ściętych ziół oraz cytrusów nadaje zapachowi lekkości i świeżości. Jest to idealne połączenie, ponieważ mimo że zapach wosku jest mocny i ciężki, nie przytłacza. Kiedy go wącham i biorę głębszy oddech mam wrażenie, jakbym weszła do jesiennego ogrodu, w którym na ziemi leżą opadłe liście, na grządkach ciągle jeszcze kwitną kwiaty, a w powietrzu czuć dym drzewny. Nawet gdybym nie widziała wcześniej pięknego obrazka liścia i nie znała nazwy, domyśliłabym się, że to zapach jesienny. Bo dokładnie tak pachnie jesienny spacer.

Gdyby nie to, że mam jeszcze tyle zapachów do wypróbowania, chętnie bym do niego wróciła. A Wy znacie Autumn Glow? A może znacie coś podobnego, co warto kupić jesienią? Koniecznie dajcie znać. Ja tymczasem wracam do mojej domowej produkcji świec.

1 listopada 2017

402. Denko wrzesień-październik

Zdecydowanie nie jestem jeszcze gotowa na listopad. To najmniej lubiany przeze mnie miesiąc, jeszcze nie zimowy, ale też nie pięknie jesienny jak październik. Nie mam co za bardzo liczyć na słoneczne dni. Pora na dobre zaszyć się w domu pod kocem i czekać na wiosnę.

Idealnie na początku miesiąca przychodzę z denkiem oraz z motywacją do pisania. Przez ostatni miesiąc miałam większą niż zazwyczaj manię czytania i nie wypuszczałam książki z ręki, przez co nie miałam czasu na inne rozrywki.

1. Pantene, szampon  Intensive Repair - nie zauważyłam żadnych efektów specjalnych. Szampon był bardzo zwyczajny. 
2. L'oreal, szampon Botanicals Fresh Care - Zdecydowanie wyróżniał się zapachem, który mnie osobiście się podobał. Ładnie oczyszczał włosy, ziołowy zapach jeszcze potęgował uczucie świeżości. Cudów nie zdziałał, a włosy były po nim nawet odrobinę mniej błyszczące i bardziej splątane.
3. Timotei, szampon Drogocenne Olejki - Jeden z fajniejszych szamponów drogeryjnych. Wygładza włosy, lekko nabłyszcza i pomaga w ich rozczesaniu. Do tego ślicznie pachnie i podrażnia skóry głowy. Zdecydowanie polecam.


4. Il Salone Milano, balsam do włosów - Bardzo przeciętna odżywka. Tragedii nie zrobiła, ale jak na tak zachwalany produkt spodziewałam się czegoś więcej. 
 5.Zielona próbeczka - Znalazłam gdzieś w zapasach, niestety nie zdążyłam użyć zanim się przeterminowała. 
6. Tołpa, łagodny płyn micelarny - Bardzo wydajny i skuteczny. Rzeczywiście łagodny, zarówno dla skóry jak i dla oczu. 
7. Lirene, żel do mycia twarzy z witaminą C+D - Bardzo polubiłam tę serię Lirene, żel był jednak najsłabszy z trójki. Miał niezbyt fajną konsystencję, przez co zawsze wydawało mi się, że nie do końca spłukałam go z twarzy.

8. Ziaja, tonik do twarzy Liście Zielonej Oliwki - Jeden z najfajniejszych produktów marki. Polubiłam go bardziej niż tonik ogórkowy.  Wygodny w użyciu, póki nie popsuł się atomizer, później trzeba było sobie radzić inaczej. Łagodził przesuszoną po myciu żelem skórę, przynosił też ulgę skórze po opalaniu, nie tylko na twarzy.
9. Corine de Farme, mleczko do demakijażu - Za mleczkami do demakijażu z reguły nie przepadam, choć to fajnie domywało tusz do rzęs. 
10. Ziaja, pasta oczyszczająca Liście Manuka - Mój największy hit marki, do którego wracam co jakiś czas. Zdzierak mocniejszy nawet niż peeling z korundem Sylveco. 
11. Bania Agafii, orzeźwiająca maseczka do twarzy - Z dodatkiem mentolu bardzo mocno chłodziła i orzeźwiała. Fajna maseczka na lato, kiedy pod koniec dnia przydaje się taki chłodny relaks. Czy robiła coś poza tym? Odświeżała i uspokajała skórę po gorącym dniu.


12. Lirene, serum do twarzy z witaminą C+D - Ulubieniec serii, do którego planuję niedługo wrócić. Bardzo fajnie uspokajał cerę i rozjaśniał ją, a poza tym zapewniał dodatkową porcję nawilżenia.
13. Lirene, krem do twarzy z witaminą C+D - Lekki krem, który uzupełniał działanie serum. Solo nie działał tak samo. Nawilżał w zadowalającym stopniu, dobrze się wchłaniał i nadawał pod makijaż.
14. Garnier, krem matujący - Podobało mi się połączenie nawilżenia i matowienia cery. Pachniał mi proszkiem do prania, ale bardzo lubiłam go używać. Dodatkowo ta mała tubka fajnie sprawdzała się na wyjazdach, a krem mógł być używany i na dzień i na noc.
15 i 16. Multibiomask, maseczki - Ciekawa jest idea tych maseczek. Każda podzielona jest na dwie saszetki, w których znajduje się maseczka oczyszczająca i nawilżająca lub łągodząca. I tak na strefę T nakłada się tę oczyszczającą, a na pozostałe partie skóry tę łagodniejszą. Ja jednak nie doceniłam pomysłowości producenta i każdą z nich kładłam na całą twarz. Działały bardzo przyjemnie i chętnie jeszcze je kupię.
17. Próbka kremu Clinique - Bardzo spodobało mi się, jaka gładka była moja cera po tym kremie i zastanawiam się nad jego kupnem.

18. Garnier, antyperspirant Maximum Control - Z antyperspirantami Garnier Mineral nie do końca mi po drodze, czy to w spreyu czy w kulce, nie mogę ich polubić.
19, 20. Rexona, antyperspirant Cotton Dry - Rexona niezmiennie pozostaje w ulubieńcach. Cotton Dry to ostatnio mój ulubiony wariant zapachowy. 
21. Yves Rocher, lawendowo jeżynowy olejek pod prysznic - Pachniał rewelacyjnie, zdecydowanie bardziej jeżynami niż lawendą. Bardzo wydajny, niesamowicie się pienił. 

22. Bingo Spa, solanka z minerałami z Morza Czarnego - Przyjemny produkt do kąpieli. Ładnie pachniała, ale zdecydowanie bardziej pasuje do lata niż zimy.

23. Yope, Figowe mydło do rąk - Ja też zdążyłam już pokochać te mydła. Pięknie pachnące, skuteczne i delikatne. Dłonie po nim nie są nic a nic wysuszone. 

24. Isana, mydło do rąk mango z pomarańczą - Tanie, dobre i ładnie pachnące. Niestety, w porównaniu z Yope żre skórę dłoni jak kwas.


25. L'Oreal Elseve, szampon Magiczna Moc Olejków - Rewelacyjnym trochę kadzidlany zapach. Bardzo dobrze się pieni i myje włosy, ale nie przesusza ich - czyżby te olejki faktycznie tam były? Chętnie do niego wrócę, bo włosy były po nim mniej spuszone, a jednocześnie ładnie odbite u nasady.
26. Joanna, kawowy peeling - Mój pierwszy i raczej ostatni peeling Joasnny. Pachniał bardzo sztucznie, a do tego w ogóle nie zdzierał martwego naskórka. Używałam go jak zwykłego żelu, bo mocno się pienił,
27. Orifflame, wiśniowy krem do rąk -Krem był bardzo wodnisty, ale prześlicznie pachniał i szybko się wchłaniał, więc używałam go w pracy. Dłonie w dobrej kondycji pomagał takie zachować, ale przy choć trochę przesuszonych wymiękał.
28. Altera, rumiankowy krem do rąk - Mocno nawilżał i ratował dłonie, kiedy były w bardzo kiepskim stanie. Niestety, potwornie śmierdział. Zapach zupełnie nie dla mnie, a jak na złość był bardzo mocny.
29. Douglas, bambusowy krem do rąk - Uwielbiam. Przecudowny zapach, mogłabym mieć takie perfumy. Do tego przyjemna, szybko wchłaniająca się konsystencja i dobre nawilżenie. 


30. L'or de say, Orsay - Przepiękny zapach, dla mnie praktycznie identyczny jak perfumy Lancome La Vie Est Belle. Dobra trwałość.

31. Brzoskwiniowe perfumy do wnętrz Home&You - Uwielbiam te perfumy do wnętrz. Pachną bardzo naturalnie i długo się utrzymują, choć lepiej sprawdzają się w mniejszych pomieszczeniach.

32. Bourjois, podkład Healthy Mix - To jeszcze ta stara wersja, nowej nie próbowałam. Spisywał się naprawdę dobrze, przez co mam ochotę wypróbować inne podkłady marki.

33. Rimmel, mascara Volume Shake - Bardzo fajna mascara, miałam odcień głębokiej czerni i wygodny pędzelek. Wróciłabym do niego gdyby nie to, że ich kolejna nowość jest jeszcze lepsza.


I to już wszystko. Znacie coś?

 



 


19 września 2017

401. Il Salone Milano - Balsamo epic conditioner

Rzadko pędzę do sklepu po jakieś kosmetyki tylko dlatego, że ktoś, kogo bloga odwiedzam, właśnie je pochwalił. Często zapamiętuje je sobie albo wpisuję na listę kosmetyków, które chciałabym wypróbować. W przypadku jednak tej odżywki przymus kupna był tak duży, że na drugi dzień po przeczytaniu recenzji, poszłam jej szukać. Miałam szczęście, bo akurat była przeceniona z 29 zł. na 20 zł.


Odżywka Il Salone Milano The Legendary Collection przeznaczone jest do włosów normalnych i suchych. Pojemność 500 ml to dla moich długich włosów przeciętna pojemność, akurat tyle, żebym zdążyła sobie o danym produkcie wyrobić zdanie. Odżywka wzbogacona jest proteinami mleka i jest odżywką profesjonalną, używaną przez fryzjerów. Ma pomóc nawilżyć włosy oraz ułatwić ich rozczesanie. 


SKŁAD
AQUA, PROPYLENE GLYCOL, CETEARYL ALCOHOL, CETRIMONIUM CHLORIDE, MYRISTYL ALCOHOL, PARFUM, IMIDAZOLIDINYL UREA, CITRIC ACID, PHENOXYETHANOL, POLYQUATERNIUM-7, ETHYLPARABEN, METHYLPARABEN, PROPYLPARABEN, LACTOSE, LACTIS PROTEINUM (MILK PROTEIN), SODIUM BENZOATE.

Skład nie robi wrażenia, co najwyżej negatywne. Te wszystkie parabeny oraz  proteiny mleka na przedostatnim miejscu w składzie mogą zjeżyć włos na głowie.


Butelka wykonana jest z tak twardego plastiku, że nijak nie da się jej ścisnąć. Odżywkę na rękę trzeba wytrząsnąć albo dać jej spłynąć po ściankach. Na włosach rozprowadza się ją bardzo dobrze. Nie jest rzadka, ma idealną formułę. Pachnie mocno, trochę jak perfumy, ale bardzo ładnie. Na włosach ten zapach jest później wyczuwalny.


Oczekiwałam efektu prawdziwego WOW, a było tylko wow. Odżywka faktycznie wygładziła włosy i zmiękczyła je. Lepiej się je rozczesywało, a i w ciągu dnia nie plątały się tak strasznie i wyglądały po prostu dobrze, bez sięgania co chwilę po szczotkę. Były bardziej sypkie i delikatniejsze, aż chciało się ich dotykać. Niestety to, na co liczyłam najbardziej, nie pojawiło się. Mowa o blasku, który wprost miał kłuć po oczach. Włosy błyszczały normalnie, jak to czyste i wyszczotkowane włosy. Ale nic poza tym. Dla jednych jej działanie będzie wystarczające, dla innych nie. Mnie zależało na mega blasku, więc się zawiodłam, mimo że odżywka odwaliła kawał dobrej roboty. A do tego nie obciążała włosów, była łatwa w użyciu, ładnie pachniała i na długo wystarczyła. Powrotu nie będzie, bo to jednak nie o to mi chodziło.
 

 

17 września 2017

400. Yves Rocher, żel do mycia twarzy Sebo Vegetal

Marka Yves Rocher jest jedną z moich ulubionych. Ich sklepy stacjonarne odwiedzam często, i zawsze wychodzę z kilkoma cosiami. Lubię ich kosmetyki za przyjazne i skuteczne formuły oraz fenomenalne zapachy. Poza tym to jedyna marka, która raz w miesiącu daje prezent do dowolnego zakupu. Jedyne, na co mogłabym narzekać, to wielkość asortymentu. Czasami chciałabym poznać coś nowego, ale oprócz nowych zapachów żeli i balsamów nie mogę znaleźć nic dla siebie. Jakiś czas temu, po przeczytaniu pozytywnej opinii na blogu, skusiłam się na żel do mycia twarzy Sebo Vegetal. Dla mnie produkt do mycia twarzy to podstawa taka jak szampon czy pasta do zębów, a z Yves Rocher jeszcze niczego nie miałam. Kupiłam, i zdecydowanie się nie zawiodłam.


Żel z serii Sebo Vegetal jest żelem oczyszczającym, mającym doskonale oczyścić skórę, odblokować pory i uregulować wydzielanie sebum. Ma dawać uczucie świeżości i czystości, jednocześnie nie wysuszając. Zawiera puder z korzenia tarczycy bajkalskiej, która jest uzyskiwania w 100% w naturalny sposób. Ponadto producent zapewnia, że ponad 93% składników jest pochodzenia naturalnego, a w żelu nie znajdzie się żadnych silikonów, olei mineralnych oraz parabenów. Ekologiczne jest również opakowanie, wykonane z plastiku z recyklingu oraz mogące być powtórnie przetworzone.

Wszystko pięknie TYLKO...
- puder z korzenia tarczycy bałkańskiej znajduje się za aromatem, czyli prawie w ogóle go tam nie; "uwielbiam" po prostu, kiedy producent na przodzie kosmetyku podaje składnik i nie raz opierają na nim reklamę, a tymczasem w kosmetyku występuje on w śladowych ilościach 

- z tym opakowaniem też tak pięknie nie jest, ponieważ na spodzie butelki znajduje się znaczek PET z numerkiem 1 - z tego co wyczytałam na różnych stronach, jest to jeden z najczęściej wykorzystywanych rodzai plastiku, ale wcale nie taki znowu bezpieczny; i co najważniejsze - opakowanie to nie może być użyte powtórnie


SKŁAD
AQUA, METHYLPROPANEDIOL, CENTAUREA CYANUS FLOWER WATER, SODIUM LAURETH SULFATE, COCAMIDOPROPYL BETAINE, ACRYLATES/C10-30 ALKYL ACRYLATE CROSSPOLYMER, PHENOXYETHANOL, PEG-30 GLYCERYL STEARATE, XANTHAN GUM, PARFUM, TETRASODIUM EDTA, SODIUM HYDROXIDE, SCUTELLARIA BAICALENSIS ROOT EXTRACT, CITRIC ACID, SODIUM BENZOATE, POTASSIUM SORBATE. 

Żel dostępny jest w wersji mniejszej 100 ml i większej 390 ml. Z cenami bywa różnie, bo ciągle zmieniają się promocje oraz rabaty. Ja dużą butelkę kupiłam z kuponem rabatowym, który co miesiąc dostaję pocztą, za ok. 25 zł.  Taka pojemność wystarczy na bardzo długo. Nie potrzeba dużo żelu, by umyć całą twarz. Doskonale się pieni i ładnie domywa resztki makijażu, nawet tusz do rzęs. Wielki plus za to, że jest bezpieczny dla oczu i nie szczypie. 

Żel prześlicznie pachnie. Bardzo świeżo, ale też troszkę słodko. To taka świeżość owoców, ale bez oklepanej nuty cytrusowej. Używanie go to czysta przyjemność, tym bardziej, że żel jest bardzo delikatny dla skóry i nie przesusza jej. Mimo więc kilku wprowadzających w błąd informacji, żel okazał się bardzo dobrym kosmetykiem, do którego z pewnością wrócę. Moja mieszana cera jest z niego zadowolona, jest oczyszczona i odświeżona, a jednocześnie nie podrażniona.



 


13 września 2017

399. Inecto Naturals - Balsam do ciała limonka, mięta i kokos

Lato tak szybko i nagle się skończyło, że moja pielęgnacja ciągle jeszcze pachnie latem. Głównie wśród balsamów, żeli i kremów do rąk dalej królują cytrusy i kwiaty. To samo w zapasach wosków, same świeże nuty. Powoli trzeba będzie to wszystko przeorganizować i przestawić się na jesień. Uwielbiam zapachy jesieni, te naturalne - dym w powietrzu, zapach liści na ziemi i jabłka, całe mnóstwo jabłek. Dziś będzie jednak jeszcze o typowo wakacyjnej, egzotycznej mieszance limonki, mięty i kokosa w balsamie do ciała Inecto Naturals.


Rozpocznij swój dzień całkowicie odnowiony. Z olejkiem ze skórki limonki oraz organicznym kokosem.

Balsam do ciała angielskiej marki reklamowany jest jako produkt naturalny, nie testowany na zwierzętach oraz przyjazny weganom. Niestety, na opakowaniu brak jakichkolwiek certyfikatów, które by to potwierdzały. A samym słowom zapewniających o cudownych efektach po użyciu kosmetyku trudno mi uwierzyć. Bo reklama to reklama, rządzi się własnymi prawami. 


SKŁAD

AQUA, ISOPROPYL MYRISTATE, GLYCERIN, STEARIC ACID, CETYL ALCOHOL, CETEARYL ALCOHOL, ACRYLATES/C10-30 ALKYL ACRYTLATE CROSSPOLYMER, LAURYL METHYL GLUCETH-10 HYDROXYPROPYLDIMONIUM CHLORIDE, COCOS NUCIFERA (COCONUT) OIL, CITRUS AURANTIFOLIA (LIME) SEED OIL, PEG-20 STEARATE, PEG-14M, PARFUM, ETHYLHEXYLGLYCERIN, PHENOXYETHANOL, SODIUM HYDROXIDE, COUMARIN, GERANIOL, LINALOOL, LIMONENE.


Balsam kupiłam głównie ze względu na zapach. O moich zakupach często decyduje nos i jego intuicja, która tym razem zawiodła. Zamiast owocowego, idealnie letniego zapachu przenoszącego mnie na egzotyczną wyspę, dostałam mdłego i chemicznego kokosa. Limonka przebija przez niego bardzo delikatnie, nieznacznie jednak poprawia całość. Natomiast mięty nie ma wcale. Do zapachu można przywyknąć i zacząć go znosić. Ale żeby polubić? No niestety, ale ja nie widzę takiej możliwości.  

Balsam ma gęstą konsystencję, która wprost niemożliwie się marze. Nawet jeśli użyje się go w rozsądnych ilościach, całe ciało jest w białych smugach. Rozsmarowywanie i wklepywanie trwa wieki. Można jednak również balsam po prostu zostawić w spokoju i poczekać, aż sam się wchłonie. O dziwo, trwa to krócej niż kiedy mu się w tym pomaga. Dla mnie jednak jest to średnio wygodne i po prostu mnie to irytuje. Nie lubię balsamów do ciała, które zamiast wnikać w skórę ślizgają się po jej powierzchni. Zaczynam się wtedy zastanawiać czy to aby na pewno jest produkt do ciała.

Nie narzekałabym tak na jego wchłanianie, gdyby wynikało z niego porządne i długotrwałe nawilżenie. A tu mamy niestety kolejny zawód. Balsam nawilża tak słabiutko, że już na drugi dzień rano nie ma po nim śladu. Skóra nie jest bardziej miękka i gładka, przesuszone miejsca dalej są szorstkie. A po nogach to mogę sobie paznokciem białe krechy rysować. 



Balsam kupiłam za ok. 15 zł w Hebe. Męczę go już dobre dwa miesiące i zmęczyć nie mogę. Staram się nakładać go cienką warstwę, żeby w ogóle miał szansę się wchłonąć. Niestety, poza ładnym opakowaniem, dużą wydajnością i niską ceną, nie znajduję w nim plusów. Nie podoba mi się zapach, konsystencja i brak efektów. O ile dobrze pamiętam, dostępny był jeszcze jeden wariant tego balsamu, ale ja z pewnością nie będę go wypróbowywała. Marka, która dla mnie jest nowością, nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.



 



31 sierpnia 2017

398. Yankee Candle, Delicious Guava

Lato w tym roku nie cały czas rozpieszczało nas wysokimi temperaturami. Zdarzały się dni chłodne i deszczowe, kiedy dla własnej wygody lepiej było zostać w domu z książką i kubkiem herbaty - bardzo jesiennie, prawda? Kiedy za oknem deszcz i czarne chmury, a w kalendarzu dalej lato, w przywróceniu wakacyjnej atmosfery pomóc może palenie wosków, najlepiej rześkich i owocowych. Taka jest też delicious guava od Yankee Candle.

Zapach wchodzi w skład kolekcji Q2 2017 Viva Havana, a opisywany jest jako pyszna, soczysta i dojrzała guawa połączona ze słodyczą tropikalnych owoców. Już sam kolor wosku i obrazek na nalepce sprawia, że cieknie ślinka a my już oczekujemy pięknego, owocowego zapachu, który przeniesie nas na tropikalne plaże.


Po roztopieniu wosk pachnie identycznie jak na sucho, nie czuć też w nim chemicznych dodatków. Delicious guava pachnie świeżymi, soczystymi owocami, mój nos nie jest niestety ich w stu procentach pewny. Obstawiam jednak, że to mango, ananas, no i zapewne guava - chociaż akurat jej nigdy nie jadłam i nie mam pojęcia jak pachnie. 


Moc wosku jest całkiem duża, odrobina wystarczy, żeby napachnić w całym mieszkaniu, nie tylko w jednym pokoju. Jednocześnie nawet długotrwałe palenie go nie przyprawia o ból głowy i nie nudzi się. Delicious guava to zapach słodki z dodatkiem kwaśnej nuty. Bardzo świeży i energetyczny, który spodoba się wszystkim fanom owocowych wosków. 
 


25 sierpnia 2017

397. Evree różany tonik

Wszelkie mgiełki oraz toniki w sprayu są idealnym rozwiązaniem na lato. Mają szybką i wygodną aplikację. Chłodzą i łagodzą rozpaloną słońcem skórę, pozwalają się szybko odświeżyć. Jeśli jeszcze dobierzemy do tego rześki zapach, mamy efekt chłodzenia od ręki. W zeszłym roku latem towarzyszył mi oliwkowy tonik w sprayu od Ziaji, teraz postawiłam na różę Evree.




Różany tonik przeznaczony jest do cery mieszanej do stosowania na twarz, szyję oraz dekolt. Ja lubię takie toniki stosować również na ramiona, jeśli akurat słońce za mocno je spiekło. Tonik można również stosować na makijaż, by go utrwalić i nadać mu naturalnego wykończenia. Przyznam, że akurat tego nie próbowałam, ponieważ i tak mam problem z utrzymaniem matu tak długo jakbym tego chciała.


SKŁAD
AQUA, ROSA DAMASCENA FLOWER WATER. GLYCERIN, SODIUM HYALURONATE, PANTHENOL, DMDM HYDANTOIN, IODOPROPYNYL BUTYLCARBAMATE, PARUM, GERANIOL, CITRONELLOL.
Skład robi całkiem dobre wrażenie. Tonik jest kosmetykiem drogeryjnym, a mimo to zawiera naturalne dobroci. Wodę różaną, która tonizuje i przywraca prawidłowe pH skóry. Dodatkowo wzmacnia naczynia krwionośne, łagodzi zaczerwienienia i poprawia kondycję skóry. Kwas hialuronowy, wiążąc wodę w naskórku, zapewnia skórze nawilżenie i wygładzenie. Natomiast alantoina delikatnie napina skórę oraz łagodzi. 



Skład dobry. Aplikacja higieniczna, szybka i prosta. Wydajność - ogromna. Wylewając tonik na wacik marnujemy go bardzo dużo. W przypadku dozownika spray cały kosmetyk - lub jego większość, ląduje na skórze. Nadmiar można wytrzeć, ale ja nie widzę takiej potrzeby, ponieważ tonik szybko wchłania się w całości. 




Ogromnym plusem toniku jest również jego zapach, pod warunkiem oczywiście, że lubicie różę damasceńską. Dla mnie to ideał. Świeży, letni i delikatny. Kojarzący się z latem i ciepłem, a jednocześnie delikatną pielęgnacją. Różę czuć tylko w momencie aplikacji i krótko po niej, później zapach się ulatnia. Skóra pozostaje jednak nawilżona i odświeżona. Upały naprawdę potrafią ją zmęczyć, nawet jeśli nie nałożymy na nią makijażu. Różany tonik od razu przywróci jej siły. Dobrze jest go zabrać ze sobą na gorącą plażę czy wędrówkę po górach. Albo po prostu do miasta, gdzie latem panują wręcz mordercze warunki dla skóry. Wysoka temperatura, brak najmniejszego wiaterku, bezpośrednie promieniowanie słońca, brak cienia, a do tego wysokie stężenie zanieczyszczeń w powietrzu. Różany tonik do twarzy to kosmetyk idealny na lato.

18 sierpnia 2017

396. Natur Planet, nierafinowane masło shea

Dla wielu osób im prostszy skład, tym lepszy kosmetyk. Zwłaszcza naturalne oleje robią ostatnimi czasy furorę na rynku kosmetycznym. Jeśli tylko wiemy, że nie mamy alergii na naturalny surowiec, z którego produkowane są kosmetyki, możemy do woli próbować natury w czystej postaci. Jednym z bardzo dobrze znanych składników kosmetyków jest masło shea. Spotkać je można zarówno w kosmetykach naturalnych jak i tych po brzegi wypełnionych chemią. Można również pokusić się o stosowanie masła solo, bez żadnych dodatków. 

Po wielu pozytywnych opiniach sprawdziłam na sobie najpierw olej kokosowy. I niestety ja się nim nie zachwyciłam. Być może po prostu marka nie dostarczyła mi produktu wysokiej jakości, a może po prostu olej ten nie dla mnie. Kilka miesięcy temu w Drogeriach Polskich zaopatrzyłam się w nierafinowane masło shea.


W składzie znajdziemy tylko butyrospermum parkii, bez żadnych dodatków. W plastikowym słoiczku mieści się 100 ml masła w stanie stałym. Ma ono specyficzny zapach, mnie kojarzy się trochę z papierem. Jest naturalny, ale nie nieprzyjemny. Po ogrzaniu w dłoniach zamienia się w płynny olej, którego wystarczy dosłownie odrobina, by posmarować duży fragment ciała. Na przykład do nasmarowania dłoni wystarczy odrobina wielkości połowy małego paznokcia. 

Słoiczek jest na tyle duży, że wygodnie wydobywa się z niego masło, łatwo też go zakręcić nawet tłustymi dłońmi. Bo masło jest niezwykle tłuste i bardzo długo się wchłania. Z tej racji rzadko kiedy sięgam po niego w ciągu dnia. Wolę nasmarować się nim wieczorem i pozwolić mu spokojnie się wchłonąć, przynajmniej większej części, która nie wyląduje na piżamie i pościeli.


Do czego używam masła shea? Najczęściej do rąk. Kiedy przez cały dzień nie użyłam ani razu kremu do rąk, wieczorem smaruję je tłustym masłem i w ten sposób nie pozwalam im się przesuszyć. Ratowałam się też nim po kilku godzinach w rękawicach ogrodowych, na które całkiem możliwe, że jestem uczulona, ponieważ dłonie wieczorem mnie aż piekły.

Masło dobrze sprawdza się też w pielęgnacji stóp. Nawilża tak mocno, że żaden krem nie może się z nim równać. Ponieważ jednak wchłania się straszliwie powoli, zalecałabym używanie go bezpośrednio przed snem. Bo chodzenie po jego użyciu grozi upadkiem.


Nierafinowane masło sprawdza się w pielęgnacji zwłaszcza mocno przesuszonych partii ciała, lub po prostu takich, które by pozostać w dobrej kondycji potrzebują dużej dawki nawilżenia. A więc do stóp, łokci czy spracowanych - lub po prostu potraktowanych po masoszemu - dłoni. Tam rzeczywiście widać zbawienny wpływ tłustego masła shea i to od razu. Na skórze nawilżonej, regularnie balsamowanej i mało wymagającej, jak na przykład na ramionach czy udach, nie zauważyłam takiego efektu wow. Bardzo rzadko jednak używam go na całe ciało, ponieważ zajmuje to mnóstwo czasu. Każdy fragment masła trzeba najpierw rozpuścić w dłoni, a później dokładnie rozsmarować i wmasowywać przez dłuższą chwilę. 

Nierafinowane masło shea warto mieć w kosmetyczce. To taki maślany opatrunek na przesuszone partie skóry, który natychmiastowo przynosi ulgę i pomaga jej wrócić do zdrowia. Mamy też pewność, że używamy produktu naturalnego, bez żadnych mniej lub bardziej chemicznych dodatków. A do tego, masło jest niesamowicie wydajne i tanie, bo kosztuje coś około 10 zł.

14 sierpnia 2017

395. Lirene Dermoprogram Ideale - Glam&Matt duo effect

Wiecie, że jeszcze nigdy nie pisałam recenzji podkładu? Zawsze były tylko krótkie wzmianki przy nowościach czy denku. Pora jednak na pełnowymiarową recenzję kosmetyku, bez którego nie wyobrażam sobie makijażu. Czasami oczywiście rezygnuję z malowania się i pozwalam mojej skórze odpocząć, i to niekoniecznie wtedy, kiedy siedzę w domu. Jeśli jednak robię sobie makijaż, podkład musi być. Dziś chciałabym opowiedzieć o moich wrażeniach dotyczących podkładu Glam&Matt Lirene Ideale.



Zaciekawił mnie podwójny efekt podkładu - rozświetlenie i matowienie. Czy to w ogóle możliwe? No bo jak coś jest matowe, to z definicji się nie błyszczy. Tak o połączeniu dwóch różnych efektów pisze producent:

Innowacja - DUO EFFECT - fluid o podwójnym działaniu!

Matuje dzięki systemowi pigmentów nowej generacji, które rozpraszają i odbijają światło od powierzchni skóry.

Rozświetla wypełniając skórę światłem, sprawiając, że cera wygląda świeżo i promiennie, bez efektu błyszczenia. 

Spektakularne rezultaty - nieskazitelna cera w każdym świetle!



 Podkład znajduje się w ciężkiej, szklanej buteleczce. Z opakowania zawsze wydobywa się go za dużo, a niestety nie da się nacisnąć pompki lekko, bo się zacina i zawsze trzeba użyć do tego więcej siły. A wtedy dociska się do samego dołu i na dłoni ląduje bardzo duża kropla podkładu,

Podkład ma rzadką konsystencję i trzeba go nakładać po troszku, bo marze się i dość długo zastyga na twarzy. To plus, bo można go poprawiać i poprawiać, aż efekt będzie zadowalający. Tylko na nałożenie drugiej warstwy - jeśli będzie to potrzebne - trzeba troszkę poczekać.




Kupiłam odcień 02 Neutralny, który okazał się bardzo ciemny. Nigdy, nawet zimą, nie biorę odcieni najjaśniejszych. A  tu drugi na skali okazał się tak ciemny, że żeby go w ogóle użyć musiałam poczekać do letniej opalenizny. Nie wyobrażam więc sobie, kto mógłby użyć odcienia 04 Opalony. Podkład ma jeszcze tę przykrą wadę, że po nałożeniu na twarz ciemnieje. Dobrze chociaż, że robi to od razu, a nie na przykład po godzinie, kiedy już wyszłam z domu. 

Co z jego podwójnym efektem? A no jest, ale jest to podwójny błysk, a nie błysk i mat. Podkład nie dość, że w ogóle nie matuje, to potwornie się świeci. Jasne, można, a nawet należy użyć pudru, żeby go choć lekko zmatowić i utrwalić. Ale taki błysk już za chwilę spod pudru wyjdzie. Jeśli do tego ma się cerę mieszaną w kierunku tłustej jak ja, podkład na twarzy wygląda ładnie max. trzy godziny. W czasie letnich upałów nawet nie ma sensu po niego sięgać. Wspomnieć jeszcze muszę, że podkład ma słabe krycie i w gorsze dni nie nadaje się zupełnie. Koniec końców okazuje się, że nie ma kiedy go użyć. Bo a to jestem za blada do niego, albo akurat coś mi wyskoczyło, co chciałabym ukryć, albo jest za ciepło. Albo po prostu potrzebuję makijażu na cały, a nie tylko na część dnia.



Tak sobie więc podkład stał, rzadko kiedy używany, aż w końcu oddałam go mamie. Ma ona cerę dojrzałą i suchą, aktualnie opaloną. I u niej podkład sprawdza się o wiele lepiej. W prawdzie bez pudru ani rusz, ale nie znika z jej twarzy tak szybko jak u mnie. Dobrze też wyrównuje koloryt i ładnie podkreśla opaleniznę. 

Podsumowując, podkład powinien spodobać się osobom z suchą cerą, które nie lubią i nie potrzebują efektu matu. Wtedy rzeczywiście nada ładnego blasku i wytrzyma na twarzy dłużej. Posiadaczki cery mieszanej i tłustej nie będą raczej z niego zadowolone. Na mat nie dajcie się nabrać, bo tego nie ma tu za grosz. No i odcienie koniecznie wypróbujcie na twarzy, bo to co widać na dłoni nie do końca odpowiada prawdzie. Kosztuje ok. 40 zł.

Na koniec mała prezentacja na mojej twarzy. Zdjęcia wyszły jak wyszły - czyli nie wyszły. Ale widać na nich dwie ważne cechy: błysk (nie nakładałam pudru) oraz słabe krycie.