28 lipca 2017

393. Scholastique Mukasonga - Maria Panna Nilu

Nie chcę dłużej żyć w tym kraju. Rwanda to kraj śmierci. Pamiętasz, co opowiadali nam na lekcjach religii, cały dzień Bóg przemierza świat, ale co wieczór wraca do siebie, do Rwandy. No i podczas gdy Bóg podróżował, Śmierć zajęła jego miejsce. Kiedy wrócił, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Śmierć wprowadziła swoje rządy w naszej biednej Rwandzie. Ma plan i postanowiła zrealizować go do końca. Powrócę, kiedy nad naszą Rwandą znowu zaświeci słońce życia. Mam nadzieję, że cię tu zobaczę.

Scholastique Mukasonga - Maria Panna Nilu


W głębokiej dżungli, tam gdzie potężny Nil wąskim strumieniem wypływa spomiędzy skał, jest kapliczka, a w niej figura Marii Panny Nilu – opiekunki Rwandy. Co roku w pielgrzymkę do małej kapliczki wyruszają uczennice pobliskiego liceum, sama rwandyjska elita. Córki generałów, ministrów, przywódców politycznych, dziedziczki najbogatszych i najpotężniejszych mężczyzn w kraju. Córki zwycięskich Hutu – tych, którzy dokonali przewrotu, wymordowali Tutsi, i przejęli władzę. Jednak Europa nie patrzy przychylnie na to, w jaki sposób traktowani są przegrani i będący w mniejszości Tutsi. Dlatego Rwanda musiała pójść na kompromis, bo od Europy, a już zwłaszcza Belgii, nie mogła się odciąć. Pozwoliła kilku dziewczynom Tutsi uczyć się w elitarnym liceum, zdobyć wykształcenie i dyplom, który w przyszłości miał otworzyć przed nimi drzwi do lepszego życia. Książka niestety nie ma happy endu – nie ma lepszego życia, nie ma sukcesu.

 
 
Maria Panna Nilu napisana jest w specyficzny sposób. Nie ma jasno określonej fabuły, wątku, który prowadzi nas od początku do końca. Każdy rozdział to inna historia. Bohaterki są te same – uczennice liceum, zarówno Tutsi jak i Hutu. Są to ich wspomnienia z początków nauki, relacje pomiędzy koleżankami, odkrywanie świata przez dorastające dziewczyny. Całkiem zwyczajne historie zwyczajnych dziewczyn, żyjących jednak w tak różnym świecie od naszego. Na zakończenie nic nie jest w stanie przygotować. Bo to co straszne i zaskakujące przychodzi zaraz po tym co normalne, lekkie i zabawne. W jednej chwili mamy opowieść o szkolnych psikusach, a w następnej obraz totalnej masakry, dzikości drzemiącej w człowieku. Chciałoby się nie wierzyć, że człowiek może zrobić coś takiego drugiemu człowiekowi, wpaść w takie szaleństwo, dać się omamić. Przestać być jednostką, a stać się elementem tłumu, nie myślącym, nie żałującym, pędzącym ślepo za innymi. Ale niestety trzeba uwierzyć, bo historia Rwandy jasno pokazuje, że to nie ma takiej potworności, której człowiek by się nie dopuścił.


Książka wzbudza bardzo silne emocje. Po jej przeczytaniu milion myśli kłębiło mi się w głowie i nie tak łatwo było mi się przerzucić na następną lekturę. Maria Panna Nilu to ten rodzaj książek, za które dostaje się nagrody, ale które mają niestety małą szansę na zostanie bestsellerem. Polecam wam jednak sięgnięcie po nią, tym bardziej, że jest ona dość krótka, i zdecydowanie się nie dłuży. A jeśli już wciągnięcie się w temat i zechcecie się jeszcze trochę bardziej podręczyć, obejrzyjcie film Hotel Rwanda. Tylko koniecznie zaopatrzcie się w zapas chusteczek.


21 lipca 2017

392. Tołpa, łagodny płyn micelarny - tonik 2 w 1 z bławatkiem i lukrecją

Jakiś czas temu pisałam o żelu do demakijażu oczu Tołpy, które skutecznie ale delikatnie zmywał cały makijaż. Był to mój pierwszy produkt marki do pielęgnacji twarzy, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Bo o Tołpie różnie się mówi, a większość opinii, które ja czytałam, twierdziły, że Tołpa jest trochę przereklamowana i wcale nie tak skuteczna, jak napisano na etykietce. Postanowiłam spróbować z następnym ich kosmetykiem do demakijażu. Wybór padł na łagodny płyn micelarny-tonik.

Połączenie płynu micelarnego i toniku ma nam zagwarantować dokładne, a jednocześnie delikatne dla skóry oczyszczanie. Wstępne, oczywiście, bo wody z mydłem nic nie zastąpi. Płyn przeznaczony jest dla skóry wrażliwej i zawiera ekstrakt z bławatka i lukrecji. Ma odświeżyć, nawilżyć i przywrócić uczucie komfortu. Czy to robi? Zdecydowanie tak! Połączenie płynu micelarnego z tonikiem to świetny pomysł na zniwelowanie uczucia ściągnięcia czy podrażnienia. Makijaż zmywam po powrocie do domu za pomocą płatka nasączonego płynem, i tak sobie chodzę do wieczora. Wtedy dopiero myję twarz żelem i nakładam kosmetyki nawilżające. Cenię więc sobie kosmetyki do makijażu, dzięki którym moja skóra przez te kilka godzin jest odświeżona i delikatnie nawilżona, a ja nie muszę jej od razu szorować i nakładać kremu, bo tak mnie skóra ciągnie i piecze.

Swoje podstawowe zadanie, a więc zmywanie makijażu, płyn spełnia doskonale. Elegancko domywa podkład, puder i kosmetyki do konturowania. Nie straszne mu też matowe szminki - rozpuszcza je praktycznie od razu, wystarczy przejechać płatkiem i gotowe. Jak radzi sobie z demakijażem oczu? Równie dobrze. Cienie zmywa za pierwszym pociągnięciem, nawet te bardzo ciemne. Mascarę rozpuszcza i zmywa w całości po kilku przyłożeniach płatka. Nie podrażnia i nie szczypie, nawet jeśli dostanie się do oka. Po jego użyciu przez chwilę skóra jest trochę lepka, ale za moment płyn albo wysycha, albo się wchłania. Grunt, że zostawia po sobie czystą (przynajmniej na pierwszy rzut oka) i odświeżoną cerę, bez uczucia ściągnięcia. Stosowany jako tonik łagodzi i lekko chłodzi, a skóra po nim jest miękka i gotowa na przyjęcie kremu. W dni, kiedy nie mam makijażu, lubię nim przecierać twarz w ciągu dnia, dla uczucia odświeżenia. 

Posiadam wersję XXL, mieszczącą 400 ml płynu. W przypadku szamponów i płynów micelarnych to dla mnie najlepsza opcja, bo wtedy nie muszę ci chwila kupować nowych. Czy płyn jest wydajny? To już zależy od tego, jak go kto używa. Można zwilżyć płatek i objechać nim całą twarz, albo zużyć do tego kilka płatków i automatycznie więcej płynu. Po miesiącu stosowania zużyłam 1/3 opakowania, więc nie jest źle, nie jestem rozrzutna. Płyn kupiłam w Lidlu za ok. 15 zł. Na stronie producenta jest butelka 200 ml za 16,99 zł, więc okazja średnia. Warto poszukać go w drogeriach czy właśnie marketach. Dozowanie płynu nie sprawia trudności. Jeśli tylko robimy to ostrożnie, płyn nie wylewa się w nadmiarze.

SKŁAD
AQUA, POLOXAMER 184, DISODIUM COCOAMPHODIACETATE, POLYSORBATE 20, PEAT EXTRACT, GLYCYRRHIZA GLABRA ROOT EXTRACT, CENTAUREA CYANUS FLOWER EXTRACT, DISODIUM EDTA, SODIUM CITRATE, SODIUM CHLORIDE, SODIUM HYDROXIDE, GLYCERIN, CITRIC ACID, PROPYLENE GLYCOL, PARFUM, BENZYL ALCOHOL, SALICYLIC ACID, SORBIC ACID. 

 Łagodny płyn micelarny-tonik 2 w 1 od Tołpy jest produktem naprawdę godnym polecenia. Skutecznie usuwa makijaż, a przy dba o naszą skórę. Nie podrażnia i nie szczypie w oczy - a to jest coś, co w oczach wielu konsumentek dyskryminuje produkty do demakijażu. Kto chce się sam krzywdzić? W przypadku tego płynu nie ucierpią ani nasze oczy, ani skóra, ani kieszeń. 






19 lipca 2017

391. Susan Anne Mason - Irlandzkie Łąki


Siostry O'Leary różnią się od siebie jak ogień woda. Colleenn, ulubienica ojca, stale wychwalana za swoją urodę, żyje w przekonaniu, że tylko tę jedną wartość posiada – jest piękna kobietą i potrafi to wykorzystać. Czerpie z życia ile się da. Uwielbia przyjęcia, nowe stroje i flirty. Innym płata „psikusy” nie dbając o to, że ich to rani. Idzie przez życie jak burza, niczego sobie nie odmawiając wiedząc, że nie spotka ją za to żadna kara. Kto w końcu będzie się gniewał na taką ślicznotkę?


Brianna to jej całkowite przeciwieństwo. Dziewczyna żyje w cieniu swojej siostry, całe życie zabiega o uwagę ojca. Boli ją, kiedy ten nie zwraca uwagi na to, co ona mówi, nie docenia jej inteligencji i traktuje jak przedmiot, który trzeba sprzedać najbogatszemu kawalerowi w okolicy. A Brianna ma całkiem inne plany na życie. Chciałaby pójść do college'u i tak jak jej ciotka zdobyć wykształcenie, nie być tylko ozdobą domu i męża. 


Irlandzkie Łąki” to książka o dążeniu do własnych marzeń i jednoczesnym spełnianiu oczekiwań innych. Siostry O'Leary są w naprawdę kiepskiej sytuacji. Stadnina ich ojca jest na skraju bankructwa, i ich ojciec może myśleć tylko o tym, by jak najlepiej – i jak najszybciej! - zarobić na małżeństwach swoich córek, bez względu na to, jaką one będą za to musiałby zapłacić cenę. Ścierają się tu dwa pokolenia – ojciec imigrant, dla którego zdobyty majątek i pozycja społeczna są najważniejsze, i młode dziewczyny, które chcą poznać świat i kochać tych, których wybrały ich serca, nie ojciec. Ciężkie do pogodzenia oczekiwania jednej i drugiej strony.

 Gdyby taka sytuacja zdarzyła się naprawdę, nie obeszłoby się od rozłamu rodziny. Oczywiście, w XXI wieku, w naszej kulturze, nikt nikomu małżeństw nie aranżuje. Ale przecież dla każdego z nas rodzice wymarzyli sobie przyszłość według własnych upodobań. Czasami zdarza się tak, że my, młode pokolenie, podążamy zupełnie inną drogą. Co jeśli rodzice nie potrafią się z tym pogodzić? Częsta sytuacja w momencie wyboru kierunku studiów. Rodzice chcieliby przekazać dzieciom swój zawód, zwłaszcza jeśli sami odnieśli zawodowy sukces i ich stanowisko wiąże się z dużym prestiżem. Rodziny lekarskie, prawnicze, wielkie biznesy rodzinne. Rodzice budują swoje małe imperia z myślą o tym, że przekażą to wszystko swoim dzieciom. A tu nagle okazuje się, że syn chce zostać kucharzem a córka pływaczką. I wojna gotowa. 


Irlandzkie Łąki” to typowy romans historyczny, jednak z bardzo ciekawą fabułą. Nie mogło więc być nieszczęśliwego zakończenia. Nawet ci bohaterowie, którzy ocierają się o śmierć, koniec końców wracają do zdrowia i wszystko odmienia się na lepsze. Jestem takim okropnym człowiekiem, że mało kiedy podobają mi się happy endy. To już muszę naprawdę bardzo mocno pokochać bohaterów, żeby życzyć im nudy i spokoju.

Książka okazała się przyjemną, typowo babską lekturą, idealną na ciepłą niedzielę i wylegiwanie się na plaży. Czytało się ją lekko i przyjemnie, bohaterów dało się lubić. Irytować mogły niektóre sytuacje, które trudno było zrozumieć z punktu widzenia dziewczyny urodzonej pod koniec a nie na początku XX wieku, ale autorka nie zrobiła ze swoich bohaterek bezwolnych ofiar, tylko rezolutne, odważne dziewczyny, które dawały sobie radę w każdej sytuacji, i to był już jakiś powiew współczesności. 
 


 

 


14 lipca 2017

390. Joanna, kawowy peeling myjący do ciała.

Malutkie peelingi Joanny znane są chyba wszystkim. Większość też wypowiada się na ich temat pozytywnie. Zachęcona tymi opiniami postanowiłam i ja w końcu wypróbować je na sobie. Wybór padł na wersję kawową - bo tego zapachu po prostu popsuć się nie da.



Opakowanie peelingu jest małe, mieści zaledwie 100 g produktu. Czyni to z niego idealnego towarzysza wakacyjnych wojaży - taniego, małego, w wielu ciekawych zapachach. I do tego łatwo dostępnego.




SKŁAD
AQUA, POLYETHYLENE, SODIUM LAURETH SULFATE, COCAMIDOPROPYL BETAINE, GLYCERIN, DISODIUM LAURETH SULFOSUCCINATE, TRIETHANOLAMINE, ACRYLATES/C10-30 ALKYL ACRYLATE CROSSPOLYMER, COCO-GLUCOSIDE, GLYCERYL OLEATE, XANTHAN GUM, POLYQUATERNIUM-7, COFEA ARABICA FRUIT EXTRACT, PROPYLENE GLYCOL, DISODIUM EDTA, PARFUM, SYNTHETIC WAX, DMDM HYDANTOIN, METHYLCHLOROISOTHIAZOLINONE, METHYLISOTHIAZOLINONE, CI: 16255, CI: 19140, CI: 42090. CI: 77499.

W przypadku tego peelingu już przy zakupie warto zwrócić uwagę na to, że jest to peeling myjący. Próżno więc spodziewać się mocnego zdzieraka. Peeling z powodzeniem można stosować jako żel lekko masujący. Efekt peelingu jest bardzo słaby.  Dla delikatnej skóry, albo stosowany codziennie - daje radę. Jeśli ktoś jednak robi peeling raz w tygodniu i do tego lubi efekt mocno zdartej starej skóry, będzie zawiedziony. Ja lubię, kiedy peeling drapie, a nie tylko masuje. Używam go w dość sporych dawkach, żeby cokolwiek poczuć, ale miłości z tego zdecydowanie nie ma. W moim przypadku tak nie będzie, bo ja po prostu lubię inne peelingi. Ktoś inny właśnie za to może go polubić.

Jako żel pod prysznic sprawuje się bardzo dobrze. Pieni się delikatnie, kremowo. Skóra nie jest po nim sucha, nie zostaje też żadnej tłustej warstewki. Peeling lepiej myje niż peelinguje. Zapach ma przyjemny, ale sztuczny. Na moją ocenę może jednak wpływać fakt, że porównywałam go z kawowym żelem pod prysznic Yves Rocher - prawdziwym cudem zapachowym.

12 lipca 2017

389. Nieprofesjonalny Ogród - cz. III

Pora na kolejne podsumowanie moich weekendowych wyczynów na wsi. Jak tak patrzę na to moje podwórko, bo ogrodem nijak tego nazwać nie można, to zadaję sobie pytanie, co ja tam właściwie robię za każdym razem. Bo taka zmęczona wracam do domu, a efekty mizerne. Dłubię w tej ziemi i dłubię, a trawy dalej nie ma, kwiatki w prawdzie powschodziły, ale dalej liliputy, róże zdychają, a lilie chcą kwitnąć ale coś im chyba nie pozwala, bo od dwóch miesięcy mają tylko pąki. A ja robię i robię, i prażę się w tym słońcu, albo moknę w deszczu. Bo skoro jestem tam tylko 1,5 dnia to nie mogę się położyć na leżaku i leżeć. Bo w końcu ta uschnięta trawa wyrośnie i mnie zakryje razem z leżakiem, a w niej zaraz pojawią się żmije i zaskrońce. Takie uroki wsi.

Ostatnio pokazywałam na Instagramie moje najnowsze ogrodnicze dziecko - coś, co z czystym sumieniem nazwać mogę rabatą. Ogrodzenie jest? Jest. Darń zdjęta? Zdjęta. Przekopane? Przekopane. No to rabata. Zapraszam na podsumowanie przed i po rewolucji.


Tu prawdziwy busz. Przerośnięte kilkumiesięczne trawy, spalone lipcowym słońcem, ubite deszczem i wiatrem. Aż strach wchodzić, bo nie wiadomo co w takich zaroślach może siedzieć.


Jesień, trawa się już nawet odrobinę zazieleniła.  Nawłoć przekwitła, zostały po niej tylko uschnięte badyle. Zdecydowanie to nie był atrakcyjny widok - a przecież to część reprezentacyna, przy wejściu!



W maju posadziłam dwie sadzonki kostrzewy sinej i jeden świerk biały. Miniaturki wprost tam zginęły. Te zielone kępki, które widać pod płotem, to nawłoć, tu jeszcze młodziutka. Ale jak już urośnie do swoich rozmiarów i zakwitnie, zdominuje wszystko. Może nie przydusi w sensie fizycznym mniejszych roślin, ale po prostu oderwie od nich uwagę. I dlatego trzeba było jakoś ten róg ogarnąć bardziej, połączyć nawłoć z kostrzewą i świerkiem.


Widać, że nawłoć ma się coraz lepiej. Zgarnęłam narzędzia, taczkę i zabrałam się do roboty. Pogoda wariowała, bo albo prażyło słońce, albo przychodziła chmurka i zaczynało z niej siąpić. Ale czas gonił. W sumie całość zabrała mi dwie godziny i bardzo niewiele funduszy. 

Zniknął mech i stara trawa. Ziemia (a właściwie piach) została niezbyt głęboko przekopana, a następnie przykryta workiem kory (80 l - ok. 9 zł). Kora naprawdę pomaga zachować wilgoć, więc sypię ją gdzie mogę, żeby choć trochę pomóc roślinom, które tak rzadko podlewam. Do tego bardzo podoba mi się jak wygląda na rabacie. 


Na rabatę kupiłam tylko trzy sadzonki: dwie kostrzewy i sosnę, ok. 5 zł. za sztukę. Nawłoć przywędrowała sama, rozchodnik okazały hodowała moja babcia - znalazłam jedną kępę i przesadziłam na rabatę, dzieląc ją. Rozchodnik ościsty wykopałam za płotem - on tam rósł w totalnej piaskownicy! A starą kankę na mleko znalazłam wiosną na tyłach podwórka. Do tego dwa rollerbordery z Castoramy po 5 zł sztuka. 


Mało czasu, mało pracy, mało kasy - i wejście ogarnięte. Może nie jest spektakularnie, kolorowo czy stylowo, ale w porównaniu z pierwszym zdjęciem  - zmiana duża. A że warunki są jakie są, to najlepiej rośliny z łąk przynosić, takie, które lubią te rejony i dają radę tam wyżyć.

Nie wiem jak długo to miejsce będzie tak wyglądało, bo plany były całkiem inne. Chciałam tam mieć zieleń i biel, ale żółta nawłoć wymusiła na mnie zmianę koncepcji kolorystycznej. Chcecie zobaczyć moje zimowe plany?



Miałam nawet konkretne rośliny wytypowane na to miejsce :) Część z nich na pewno kupię, część odpuszczę głównie ze względu na cenę - bo co jak roślina za kilkadziesiąt złoty się nie przyjmie? Wtedy to dopiero będę sobie pluła w brodę. Buty za 100 zl. mogą sobie być niewygodne, ale drzewko za 70 zł. ma żyć wiecznie :p

 

11 lipca 2017

388. Douglas Hulick - Honor Złodzieja

Imperialne miasto, siedziba potężnego imperatora, centrum jego władzy. Stolica wielkiego imperium, zamieszkana przez arystokrację i artystów, A tuż obok, pod samym nosem żołnierzy i miejskich strażników, Kamraci. Złodzieje, mordercy, włamywacze, szpiedzy. Organizacje o równie skomplikowanej strukturze są życie dworskie. I w samym środku intryg i spisków Drothe – służący kilku panom, łamiący przysięgi, robiący rzeczy niewyobrażalne, przyjaźniący się z wrogami. Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą Nos, czyli Kamrat zbierający plotki i cenne informacje.

 
Książki o złodziejach lubię, zwłaszcza jeśli to fantastyka. To ogromne pole do popisu dla autora, może stworzyć cały skomplikowany system podziemnej władzy. Niepowtarzalny klimat tajemnicy i przygody, niebanalnych bohaterów, których się albo kocha albo nienawidzi. W „Honorze Złodzieja” niestety mi tego zabrakło. Było groźnie i niezbyt przyjaźnie. Na głównego bohatera wszędzie czyhały niebezpieczeństwa, każdy okazywał się wrogiem. Drothe nie miał ani jednego dnia spokoju, z jednej pułapki wpadał w drugą. W żaden sposób nie została pokazana więź między Kamratami, ich wzajemne oddanie i pomoc, jednoczenie się przeciwko jednemu wrogowi – Imperium. Cały czas było o tym wspominane, ale w żaden sposób nie zostało pokazane.


 
Zdecydowanie za dużo było też scen walk. Fakt, były one dopracowane i przemyślane, ale były za długie i pojawiały się za często, aż do znudzenia. Łapałam się na tym, że miałam ochotę ominąć kilka kartek i przejść do momentu, kiedy jeden z pojedynkujących się umiera.

Nie mogę jednak powiedzieć, że książka była zła. Fabuła i cała intryga była tak skomplikowane i genialnie zaplątane, że po prostu nie można było nie być zaskoczonym kolejnymi rewelacjami. To autorowi udało się idealnie. I naprawdę przykuło moją uwagę na długie godziny.



8 lipca 2017

387. Denko maj/czerwiec

Ale mi ten czerwiec zleciał. Dla mnie to najpiękniejszy wakacyjny miesiąc. Słońce nie zdążyło jeszcze wszystkiego spalić, zaczynają kwitnąć letnie kwiaty, dni są najdłuższe w roku, noce ciepłe i pachnące. A w powietrzu nie czuć jeszcze chłodu jesieni. Koniec miesiąca to pora podsumowań zużyć i krótkie opinie na temat poznanych kosmetyków.

 1. Dove, intensywnie reperujący szampon do włosów - Mój drogeryjny ulubieniec, włosy wyglądają po nim po prostu ślicznie. Miękkie, błyszczące, nie plączą się. Mój ideał, do którego wracam co jakiś czas. Niestety, nie oczyszcza włosów tak dobrze jak szampony rosyjskie czy Yves Rocher. RECENZJA

2. Dr. Konopka's, Odżywczy balsam do włosów - Odżywka ma bardzo naturalny skład, ale działanie niestety nie powala. U mnie zupełnie się nie sprawdziła, a ja po raz kolejny stwierdzam, że natura nie dla mnie. RECENZJA

3. Bania Agafii, szampon-odżywka z ekstraktem z mydlnicy lekarskiej - Przyjemny, ale nie wyróżniający się szampon ziołowy. Bardzo lubię te szampony za ich zapachy. RECENZJA

4. Nivea, mleczny szampon - Szampon cudo. Włosy po nim były miękkie, gładkie i lejące. Do tego ślicznie pachniał i nie podrażniał. Zdecydowanie jeszcze do niego wrócę. RECENZJA



 5. Nivea, mleczna odżywka do włosów - Odżywka świetnie komponowała się z szamponem z tej samej serii. Robiła prawdziwe cuda z włosami. Ubolewam tylko nad tym, że te odżywki Nivei są takie małe :( RECENZJA

6. Biovax, maska do włosów bambus i olej awokado - Zupełnie tej maski nie rozumiałam. Raz miała cudowny wpływ na włosy, a raz urządzała mi na głowie istny koszmar. Prawdziwa rosyjska ruletka. RECENZJA

7 . L'oreal Elseve, odżywka upiększająca - Bardzo słabiutka odżywka. Ani nie upiększała, ani nie wygładzała włosów. Pomagała jedynie je rozczesać, ale poza tym nie robiła nic.



8. Lactacyd, żel do higieny intymnej Fresh -  Bardzo świeży, idealny na ciepłe letnie dni. Zawierał dodatek mentolu, co może niektórym nie bardzo się podobać. Mnie jednak dawało to większe poczucie świeżości. 

9. Lirene, żel z olejkiem pod prysznic - mango i jaśmin - Zwyczajny żel pod prysznic. Ten dodatek olejku pozostał zupełnie niezauważony. W zapachu wyczuwam bardziej grapefruita niż mango, jaśminu zero. Taki mały oszust. 

10. Rexona, antyperspirant Happy Morning - Moje ulubione antyperspiranty w sprayu. Ładnie pachniał i dobrze chronił przed potem. 

11. Fa, mydło do rąk pustynna róża i drzewo sandałowe - Przyjemnie pachnące mydełko. Nie pielęgnowało dłoni, lekko je wysuszało. Ale ja od mydeł cudów nie wymagam, więc dla mnie było ok. 


12. Perfecta, Peeling do ciała limonka & trawa cytrynowa - przyjemnie pachnący i całkiem porządnie zdzierający martwy naskórek peeling. Lubiłam go, mimo że zostawiał delikatnie lepką warstewkę.

13. Lorin, lawendowa sól do kąpieli - Uwielbiam ją za piękny, lawendowy zapach. Kryształki soli ładnie się rozpuszczają w wodzie i barwią ją na różowo. Sól jest bardzo tania, dostępna w Auchan. RECENZJA 

14. Go Pure, chusteczki odświżające fresh mint - Delikatnie nasączone i pachnące miętą. Przydawały się poza domem, kiedy nie miałam dostępu do umywalki. Fajnie też czyściły komputer.

15. Avon, peeling do stóp - Bardzo fajny peeling. Dobrze sobie radził z suchą skórą na stopach, do tego można było z jego pomocą zrobić przyjemny masaż.


16. Ziaja, maseczka liście zielonej oliwki - Przyjemnie odświeżająca i łagodząca maseczka. Skóra po niej jest mięciutka i delikatnie rozjaśniona. Niestety, ponieważ jest to maseczka przeznaczona do cery suchej, moja mieszana bardzo szybko się po niej przetłuszcza.

17. Ziaja, maska dotleniająca - Maska ma czerwono-pomarańczowy kolor. Po zmyciu miałam wrażenie, że troszkę tego koloru zostało, ale to tylko takie wrażenie, bo wacik był czysty. Maseczka ładnie wygładziła i odżywiła cerę, by bardziej miękka i delikatniejsza. 

18. L'Orient, oliwkowy krem do twarzy - Przeciętny krem. Nawilżał bardzo krótkotrwale. Nie podrażnił ani nie zapchał skóry. 

19. BeBeauty, chusteczki do demakijażu z ekstraktem z lotosu - Bardzo dobrze zmywają makijaż, nawet wodoodporny tusz do rzęs. Śmiem twierdzić, że robią to lepiej niż płyn micelarny czy mleczko. Wygodne do zabrania w podróż, a do tego bardzo tanie i łatwo dostępne. 





 20. Yankee Candle, Sot blanket - Słodki, otulający zapach, od którego człowiekowi od razu robi cieplej i jakoś tak przytulniej. Na jesień trzeba będzie zrobić zapas.

21. Yankee Candle, Flowers in the sun - Lubię kwiatowe zapachy, ale ten był za sztuczny, żeby była z tego miłość. Na dodatek był ledwie wyczuwalny.
22. DKNY, Be desired - Próbka zapachu. Ładny, ale bardzo łatwy do opisania i trochę nudny. Nie chciałabym całego flakonika.



3 lipca 2017

386. Żel aloesowy Mizon - niezawodny środek na ukąszenia owadów

Żel aloesowy to jeden z najgłośniejszych hitów ostatnich miesięcy. Najpopularniejszy jest ten marki Holika Holika. Zachwala go chyba każdy, kto miał z nim styczność, głównie dzięki temu, że jest to produkt multifunkcyjny. Wystarczy wykazać się odrobiną kreatywności i znaleźć mu nowe zastosowanie - ten żel sprawdza się w każdej roli. 

Dziś jednak nie o Holika Holika będę pisała, a o Mizon. Żel znalazłam w grudniowym pudełku Liferia. Ten żel nie zbiera tak pozytywnych opinii jak HH. Nie jest jednak taki zły, i właśnie o tym chciałabym opowiedzieć.

50 ml żelu znajduje się w poręcznej, zielonej tubce z miękkiego plastiku. Dla mnie to wielki plus, i zdecydowana przewaga nad żelem Holika Holika. Moja tubka żelu ląduje w torebce czy plecaku, bo teraz latem używam go naprawdę często. I już zaczynam myśleć, jak ja będę transportowała wielką butlę HH, która czeka w zapasach. 50 ml to całkiem sporo produktu. Żel w kontakcie ze skórą zamienia się w wodę i jest bardzo wydajny. Pachnie bardzo delikatnie ziołowo, ale na twarzy jest już zupełnie niewyczuwalny.

Takim technicznym minusem zdecydowanie jest brak jakichkolwiek informacji na opakowaniu. Nie ma nawet składu. Dowiedzieć się możemy jedynie, że w żelu jest 90% świeżego aloesu z wyspy Jeju.
 

Na początku żelu używałam jako zastępnika kremu do twarzy. Co drugi albo trzeci dzień nakładam oszczędniejszą warstwę nawilżającą, żeby nie przedobrzyć. Żel średnio się do tego nadawał. Dobrze zastępował tonik, odświeżał i łagodził przesuszenie, ale niestety nie nawilżał ani trochę, nie wygładzał. Sama próbka Holika Holika zdziałała więcej, w tym więc względzie Mizon wypada bardzo słabo. 


Zaczęłam więc stosować żel tylko po peelingu, kiedy skóra była dość mocno podrażniona, a także po depilacji. I tu było wielkie wow. Żel niesamowicie chłodził i łagodził, praktycznie od ręki mijało pieczenie i szczypanie. Moja skóra nie lubi depilatora i reaguje na niego bardzo mocno - żel przynosi jej wielką ulgę. To działanie podsunęło mi na myśl jeszcze jedno zastosowanie żelu.


 Żel wręcz cudownie działa na ukąszenia owadów. Wystarczy posmarować nim bąbla, a pieczenie od razu staje się mniej dokuczliwe. Na tyle, że nie mam ochoty rozdrapywać skóry do krwi. Zwłaszcza teraz, w okresie letnim, kiedy często jeżdżę na działkę na wsi, żel aloesowy wydaje się niezbędny. Mam go stale pod ręką, by posmarować nim każdy świeży ślad po ukąszeniu. 

Właściwości nawilżających w żelu aloesowym Mizon nie odkryłam, nie próbowałam więc nawet stosować go na włosy, jednak jako środek łagodzący podrażnienia spisał się fenomenalnie. Ukąszenia komarów potrafią zepsuć najlepszy letni wieczór, a środki odstraszające nigdy nie odstraszą wszystkich owadów, nie spryskamy się też nimi wszędzie. Żel aloesowy jest wtedy ratunkiem.