28 stycznia 2018

412. Cosrx, BHA Blackhead Power Liquid - idealny do oczyszczania porów

Rzadko kiedy recenzje jakiegoś kosmetyku potrafią mnie skusić tak bardzo, żebym od razu chciała pędzić do sklepu to kupić. Zazwyczaj jest to "o, fajne, muszę sobie to zapamiętać". Czasem też robię zdjęcie takiemu produktowi i gdzieś tam w telefonie mam, gdybym kiedyś potrzebowała czegoś z tej kategorii, a akurat nie miała żadnego pomysłu co kupić. W przypadku Blackhead Power Liquid potrzeba posiadania była tak duża, że od razu zrobiłam zamówienie. Poczytałam opinie i stwierdziłam, że esencja (tonik? płyn? ja sobie to nazywam esencją) sprawdzi się u mnie idealnie.


Esencja zawiera 4% BHA (salicylan betainowy), kwas łagodniejszy niż kwas salicylowy. Ma on zapewnić złuszczanie martwego naskórka, oczyścić z sebum i innych zanieczyszczeń zablokowane pory oraz zapobiegać ich ponownemu zanieczyszczeniu. Gdzieś w internecie wyczytałam, że potrafi dostać się wzdłuż włoska do jego cebulki i tam też dokonać oczyszczenia. 


SKŁAD
Salix Alba (Willow) Bark Water (50%), Butylene Glycol, Betaine Salicylate (4%), Niacinamide, 1,2-Hhxanediol, Arginine, Panthenol, Sodium Hyaluronate, Xanthan Gum, Ethyl Hexanediol. 

Krótki skład, bez zbędnych dodatków, nawet bez aromatu. Na pierwszym miejscu ekstrakt z kory wierzby białej, stosowany w kosmetykach przeznaczonych do skóry mieszanej i tłustej oraz trądzikowej. Kora wierzby ma właściwości przeciwzapalne i ściągające, koi i łagodzi zmiany skórne. Razem z BHA tworzą świetny duet oczyszczający skórę. 



Stosowanie esencji nie wiąże się z żadnym dyskomfortem. Wodnista konsystencja sprawia, że jest niesamowicie wydajny i na całą twarz wystarczy zaledwie odrobinka kosmetyku. Esencja nie znika bez śladu, pozostawia cieniutką lepką warstewkę. Na esencję nie nakładałam podkładu, więc nie wiem jak się zachowa, ale już krem działa normalnie - ładnie się rozprowadza i wchłania. Esencję stosuję średnio co trzy dni i po nałożeniu zawsze czekam min. 15 minut z nałożeniem kremu. Nie wywołuje ona podrażnień czy pieczenia. Leciutko może zaszczypać, jeśli mamy jakąś rankę, poczujemy to nawet jeśli mamy zadartą skórkę przy paznokciu i akurat tą dłonią będziemy aplikować esencję.

Efekt, który widać najszybciej, to świetne nawilżenie. Esencja działając wspólnie z kremem pięknie nawilża. Skóra jest mięciutka i wygładzona dzięki działaniu kwasów - BHA i hialuronowego - oraz pantenolu. Rozjaśnienie przebarwień jest bardzo delikatne. Pewnie lepiej by to wyglądało wiosną, kiedy twarz łapie już pierwszą opaleniznę. Teraz jednak jestem tak blada, że na mojej twarzy widać absolutnie wszystko jak na białej kartce papieru. 



Trochę dłużej poczekać trzeba na oczyszczenie porów, ale mówię wam, warto. Jeszcze nic, ani glinka, ani maska, ani żaden peeling nie oczyściły mi tak dobrze porów. Zniknęły brzydkie czarne kropeczki z czoła, brody i policzków, a także prawie wszystkie z nosa - ale nos to nos, rządzi się własnymi prawami. Czystsze pory, to mniej wyprysków. A także lepsze wchłanianie się kremów.i maseczek odżywczych. No bo którędy one mają wejść, kiedy pory są zablokowane? Pory oczyszczały się powoli, nie było to zniknięcie natychmiastowe. Ale w końcu, po mniej więcej 4 tygodniach używania esencji, ze zdziwieniem zauważyłam, jak wielka zmiana się dokonała, kiedy z bliska przyjrzałam się swojej skórze. 

Teraz używam esencji dla podtrzymania efektu, na bieżąco oczyszcza pory, wygładza i nawilża skórę. Zdecydowanie też zmniejsza ilość wyprysków, dla których w moim przypadku zima to ulubiona pora roku. Nie zauważyłam zmniejszenia ilości wydzielanego sebum, ale już mnie to nie martwi, skoro esencja wymiecie z porów jego nadmiar, z którym nie poradził sobie demakijaż. Bez efektu przesuszenia, bez zbędnego tarcia i maltretowania twarzy, bez dziesiątki nakładanych podejrzanych maseczek domowej roboty, moja skóra dostała maksymalne oczyszczenie. Delikatne, bezbolesne i trwałe, pod warunkiem, że po esencję sięgam regularnie.



Esencję kupić można w wielu sklepach internetowych, jej ceny zaczynają się od 84,00 zł. Ja kupowałam na Koreański Sekret, ponieważ tam oferowali darmową wysyłkę bez minimalnej kwoty zamówienia. Esencja szła do mnie bezpośrednio z Korei, dotarła szybko, bo chyba już po 10 dniach, bezpiecznie zapakowana i bez uszkodzeń.  Marka Cosrx bardzo u mnie zapunktowała i chętnie wypróbowałabym coś jeszcze z jej kosmetyków, jednak w tej chwili nie chcę wprowadzać do pielęgnacji nic nowego, ponieważ jest dobrze tak jak jest. 


Słyszeliście o tej marce? Macie ochotę ją wypróbować?





16 stycznia 2018

411. Yankee Candle, Crackling wood fire


Kto nie lubi widoku buzującego w kominku ognia, strzelającego iskrami ogniska albo ciepłego światła płonących świec? Ogień fascynował mnie zawsze, uwielbiam wpatrywać się w niego jak zahipnotyzowana. Patrzeć na niego, słuchać go, i wąchać dym palonego drewna. Kiedy tylko zobaczyłam naklejkę z płonącymi szczapami na wosku wiedziałam, że muszę go wypróbować.


Na stronie goodies.pl  przeczytać można, że Crackling wood fire to połączenie zapachu słodkiej wanilii, drzewa cedrowego, gałki muszkatołowej i złocistego bursztynu. Brzmi mało dymnie i drewniano, od razu więc można spodziewać się zapachu nie oklepanego i bardziej wyszukanego.



Crackling wood fire to zapach bardzo dominujący. Przytłoczy absolutnie wszystkie zapachy w domu. Możecie sobie jednocześnie smażyć cebulę i gotować kapustę, a i tak będziecie czuć tylko ten wosk. Jego moc jest ogromna. Ja odpalam go dosłownie na chwilkę, tyle tylko, żeby wszystko się rozpuściło i wypuściło odrobinę aromatu, i od razu gaszę. Niestety, im zapach intensywniejszy, tym mniej przyjemny. Nabierając mocy zmienia się odrobinę i w końcu zaczyna tak bardzo przeszkadzać, że w moim przypadku konieczne jest natychmiastowe wietrzenie mieszkania.


Najważniejsze jednak jest to, czym tak naprawdę pachnie Crackling wood fire. Z pewnością najwięcej jest tu drzewa  cedrowego, zarówno na sucho jak i po odpaleniu. Gałki muszkatołowej nie wyczuwam. Natomiast wanilia daje znać o sobie lekką słodyczą i złagodzeniem zapachu cedru. Ta słodkość wyczuwalna jest na początku, i ona najszybciej znika. Jeśli więc palę wosk zbyt długo, słodki i otulający zapach drewna zmienia się w ostry, odrobinę nawet kwaśny zapach drewna. Wąchaliście kiedyś świeżo ścięte drzewo leżące w zasypanym śniegiem lesie? Wilgotne, pachnące intensywnie żywicą, zdartą korą i zruszoną ziemią. Crackling Wood Fire pachnie podobnie, kiedy zniknie słodka nuta wanilii. 


Crackling wood fire jest bardzo przyjemnym, otulającym, a jednak nie przesłodzonym zapachem na chłodniejsze dni. Obrazek swoje robi, i mnie ten zapach kojarzy się teraz z płonącym ogniem, chociaż nie wiem czy skojarzyłabym go sobie tak bez widoku nalepki. W domu robi się tak jakoś cieplej i przytulniej, kiedy go palę. Jest tylko jedno "ale" - wosk mogę palić tylko przez chwilkę. Napachnić nim, a później pozwolić zapachowi się rozwiać. Niestety, palony zbyt długo i w zbyt dużej ilości zmienia się, staje się ostry i nieprzyjemny. Chociaż może komuś akurat ta jego ostrzejsza strona spodoba się bardziej. Ja zdecydowanie wolę, kiedy drzewu cedrowemu towarzyszy wanilia. Tak sobie myślę, że chyba spróbuję połączyć go przy najbliższym paleniu z czymś słodkim, z jakimś prawdziwym ulepkiem. 

A wy próbowaliście już Crackling wood fire? Z czym wam kojarzy się ten zapach? Koniecznie dajcie znać. 






13 stycznia 2018

410. Dermedic Hydrain 2 - kremowa ochrona przed niskimi tamperaturami

Z marką Dermedic miałam już do czynienia jakiś czas temu. Używałam płynu micelarnego i kremu, i obydwa produkty się sprawdziły. Krem Hydrain 3v był kremem-żelem, ślicznie się wchłaniał i dobrze nawilżał. Nawet kuzynka, której użyczyłam go, kiedy zostawała na noc, zwróciła na niego uwagę. Markę zapamiętałam dobrze, kiedy więc w Hebe zobaczyłam Hydrain 2 w oszałamiającej cenie 10 zł, kupiłam bez wahania. Dobrze sprawdzał się u mnie krem za kilka złoty z Nivei, więc czemu nie wypróbowanej marki.


Krem przeznaczony jest do skóry wrażliwej, suchej i odwodnionej, a także borykającej się z trądzikiem różowatym i pospolitym. Wiąże i zatrzymuje cząsteczki wody  głębokich warstwach skóry. Dodatkowo łagodzi podrażnienia, wygładza i neutralizuje wolne rodniki.


SKŁAD
AQUA, PARAFFINUM LIQUIDUM, GLYCERIN, METHYLPROPANEDIOL, BUTYROSPERMUM PARKII BUTTER, CYCLOPENTASILOXANE, DIMETHICONOL, UREA, PEG-100 STEARATE, GLYCERYL STEARATE, CETYL ALCOHOL, STEARIC ACID, TOCOPHERYL ACETATE, TRIETHANOLAMINE, ACRYLATEA/C10-30 ALKYL ACRYLATE CROSSPOLYMER, XANTHAN GUM, DMDM HYDANTOIN, IODOPROPYNYL BUTYLCARBAMATE, EDTA, PARFUM.  

Krem ma bardzo gęstą i treściwą konsystencję, przez to jednak fatalnie się wchłania. Może sucha skóra poradziłaby sobie z nim lepiej niż moja mieszana, na której pozostawia lepką warstwę, która za nic nie chce się wchłonąć. Przez to krem absolutnie nie może być używany pod makijaż, nie wyobrażam też sobie posmarować nim twarzy i wyjść tak z domu. Błyszczy się z daleka i wszystko się do niego lepi. Wieczorem daję mu kilka-kilkanaście minut na wchłonięcie się ile się da, a przed położeniem się do łóżka nadmiar ściągam płatkiem. Niezbyt odpowiada mi też zapach kremu. Jest dość mocny, lekko kwaśny, nie czuć w nim kremowej świeżości jak na przykład w kremach Nivea.


Krem jest bardzo dobrą osłoną dla skóry w prawdziwie mroźne dni, i idealna sytuacja dla jego zastosowanie, to spacer w zimowy, śnieżny dzień, kiedy wiatr czerwieni policzki. Wtedy ten krem sprawdziłby się idealnie. Do ochrony nadaje się super, ale dla nawilżenia w warunkach mniej ekstremalnych już mniej. Fakt, nawilża, ale nie jest to takie super nawilżenie, które zaskakuje następnego dnia po użyciu kremu. Hydrain2 to krem poprawny, dobry na noc, raczej dla skóry suchej bez skłonności do zapychania. W prawdzie kiedy go używałam, nie zauważyłam wzmożonego wysypu, ale pory były wyraźnie bardziej zablokowane niż zwykle, mimo że regularnie stosowałam peeling mechaniczny i maseczki oczyszczające. Polecam go osobom, które lubią takie gęste kremy, które nie znikają zaraz po posmarowaniu się nimi, lub po prostu z cerą inną niż mieszana. 
 

7 stycznia 2018

409. Ulubieńcy 2017

Nigdy nie pisałam postów o ulubieńcach, bo w sumie nigdy nie miałam grona kosmetyków, które mogłabym do nich zaliczyć. A dla dwóch, trzech produktów nie warto robić podsumowań. W roku 2017 poznałam kilka bardzo fajnych produktów, a część polubiłam na tyle, że albo już do nich wróciłam albo na pewno to zrobię. Zapraszam na moich debeściaków 2017, może wśród nich znajdziecie i swoich ulubieńców.


W kwestii pielęgnacji włosów nie było w tym roku wielkich odkryć. Używałam kilku produktów naprawdę wow, które poznałam wcześniej, ich działanie więc mnie nie zaskoczyło. Totalnym zaskoczeniem była za to odbudowująca odżywka z keratyną Cien, marki Lidla. Produkt kosztujący wtedy 5 zł (niedawno widziałam, że teraz cena podskoczyła chyba do 5,5 zł) okazał się tak mocno wygładzającą odżywką, że po prostu szok. Nie trzeba trzymać jej na włosach długo, efekty widoczne są nawet jeśli odżywkę tylko nałożymy, wmasujemy we włosy i spłuczemy. Włosy są gładkie, błyszczące i sprężyste. W żadnym razie nie oklapnięte czy zbite. Ja efektem byłam zachwycona. Kupiłam ją po przeczytaniu kilku pozytywnych opinii i bardzo cieszę się, że to zrobiłam. Drugim produktem, który wybił się na tle innych, jest dwufazowy eliksir do włosów Elseve. Kupiłam go po ostatnim farbowaniu jako dodatkową ochronę koloru. Nie jestem pewna do końca, czy faktycznie zapobiegł wypłukiwaniu pigmentu, ale z pewnością sprawdził się jako lekka odżywka. Świetnie wygładza włosy, lekko je nabłyszcza i pomaga w rozczesaniu ich. Po niej też nie plączą się tak bardzo. Przy tym nie obciąża włosów i jeszcze nie zdarzyło mi się jej przedawkować.

 O solance borowinowej BingoSpa pisałam osobny post, tam też bardzo ją wychwaliłam. Opinię podtrzymuję, to najlepszy kosmetyk do stóp, jaki miałam. Pomaga się odprężyć i pozbyć uczucia zmęczenia po zabieganym dniu, a do tego niesamowicie szybko i skutecznie wręcz rozpuszcza zrogowaciały naskórek. Wystarczy 10 minut kąpieli w solance plus peeling, i mamy mięciutką skórę stóp jak po wizycie w SPA. Prawdziwe czary. Wielki boom na markę Yope był już jakiś rok temu, ja jednak zwlekałam i zwlekałam, no bo co może być takiego odkrywczego w mydle do rąk albo żelu pod prysznic? Ano skład może być odkrywczy. A jak skład to i działanie. Mydło nie dość, że pięknie pachnie (moja ulubiona wersja to werbena), to jeszcze pielęgnuje dłonie. Nigdy jeszcze po użyciu mydła moje dłonie nie były tak miękkie i delikatne, nie ma mowy nawet o najsłabszym przesuszeniu. 


Jeśli jednak dopuszczę do tego, że skóra dłoni stanie się sucha i podrażniona, na ratunek przybywa krem do rąk L'occitane. To natychmiastowa ulga dla dłoni, nawet tych bardzo zniszczonych. Krem ma świetne, bo szybkie i długotrwałe działanie, a do tego posiada całe mnóstwo zapachów do wyboru. Jego jedyną wadą jest cena, ponieważ za tubkę 30ml zapłacić trzeba ponad 30 zł. O kolejnym ulubieńcu też już kiedyś pisałam. Żel aloesowy Mizon to moja tajna broń na ukąszenia owadów i w takim głównie celu go używałam. Po to też go kupię już za kilka miesięcy. Sprawdzałam żel Holika Holika i on już nie działa tak dobrze na bąble. Maseczki na noc Clinique używam od niedawna, ale i w jej przypadku efekt jest natychmiastowy, więc polubić ją można od pierwszego użycia. Bardzo mocno nawilża i wygładza buźkę, a efekt utrzymuje się do kilku dni.



Zapachy kosmetyków Yves Rocher zachwycają mnie już od kilku lat. Okazuje się jednak, że nie tylko żele i balsamy mogą pięknie pachnieć. Woda perfumowana Rose Oud oczarowała mnie swoim głębokim i eleganckim zapachem róży. Gdyby rosła róża, która pachnie tymi perfumami, byłaby w kolorze głębokiej czerwieni, duża i wysoka, niedostępna dla ludzi. Miałaby idealny kształt płatków, bez jednej skazy. Na taki kwiat można by się tylko patrzeć, absolutnie nie ścinać do bukietu. Rose Oud jest tajemniczy, ciężki i elegancki, lekko otumaniający zmysły jak kadzidło. A że ja lubię wszystko co mroczne i tajemnicze, tak i perfumy musiałam pokochać. O oczyszczająco matującej maseczce Sephory pisałam w poprzednim poście. Pięknie oczyszcza i uspokaja cerę, odświeża i nie wysusza. Ostatni produkt ze zdjęcia to emulsja przeciw zaskórnikom Cosrx. Zawiera 4% kwasy BHA i działa prawdziwe cuda z cerą tłustą, zanieczyszczoną i skłonną do wyprysków. Od podpierania głowy rękoma miałam potworny wysyp na linii szczęki, a emulsja ta pomogła mi się pozbyć bolących grudek już po trzech użyciach. Hamuje rozwój nowych wyprysków, wysusza stare, delikatnie rozjaśnia cerę i naprawdę mocno ogranicza wydzielanie sebum. A do tego rewelacyjnie nawilża skórę. Jest to kosmetyk koreański całkiem dobrze dostępny. Dość wysoka cena (ceny zaczynają się od 84 zł) nie wyda się straszna kiedy zobaczymy, jak niewiele produktu potrzeba na jeden raz. Po dwóch miesiącach używania zjechałam poniżej napisu BHA, więc wydajność powala. 

 

Pora na kolorówkę. Spośród kilku używanych przeze mnie w tym roku tuszy najlepszy okazał się Wonder'fully Real Rimmel London. Tak pięknie wydłużonych i podkręconych rzęs nie widziałam u mnie nigdy. Tusz ładnie wygląda na rzęsach przez cały dzień, nie osypuje się ani nie rozmazuje. Dość długo zasycha, może się więc odbić pod oczami, zwłaszcza jeśli akurat wtedy kichniemy. Przy okazji zakupów w Hebe przypomniałam sobie o podkładzie Catrice HD Liquid Coverage, który już od dawna chciałam wypróbować. Zakochałam się już od pierwszego użycia. Na mojej twarzy podkład wygląda idealnie, po prostu jak druga skóra. Idealne krycie, kolor dopasowujący się do koloru cery, lekki, rozmasowuje się bez smug, po zastygnięciu nie przypomina maski. Przypudrowany utrzymuje się aż do demakijażu, i nie zapycha skóry. Kolor 030 Sand Beige najpierw wydał mi się za jasny, ale po kilku użyciach przekonałam się do tego koloru i ciemniejszy mogłabym kupić tylko latem. Z podkładem świetnie współgra Liquid Camouflage, czyli słynny kamuflaż, wersja w płynie. Kolor 020 Light Beige świetnie pasuje jako korektor pod oczy. Ładnie kryje niezbyt mocne cienie, nie wchodzi w załamania i nie kruszy się. Na wypryski sprawdza się gorzej niż wersja w słoiczku, ponieważ ma słabsze krycie, a kolor jest za jasny, ale nie jest w tej roli całkiem beznadziejny. Pod oczy jednak ideał.


Z kosmetyków do ust najczęściej używałam Golden Rose Matte Lipstick Crayon w kolorze numer 22. To bardzo naturalny, lekko chłodny róż. Matowe szminki uwielbiam, a ta ma świetną trwałość i nie wysusza bardzo ust. Równie często nosiłam szminkę MAC w odcieniu Twig. Już nie matowa, a satynowa, wręcz pielęgnowała usta. Śliczny kolor idealny do codziennego makijażu. Trwałość trochę słabsza niż w przypadku szminek matowych, ale za to przeogromny komfort noszenia i zero suchych skórek na ustach. 


I na koniec akcesoria, pędzle do makijażu Hebe. Przyznaję się, większość z nich należy do mojej siostry, ale bezczelnie ich używałam i na pewno kupię sobie takie same. Najbardziej podoba mi się trójeczka do makijażu oczu: E03, E04 i E06. Miękkie, cienie się z nich nie osypują. Numerek 06 precyzyjnie nakłada cienie, a numerki 03 i 04 ładnie rozcierają granice. Makijaż oczu jest z nimi dużo prostszy i szybszy, aż chce się eksperymentować. F04 do konturowania jak dla mnie mógłby być troszkę większy. F01 do pudru idealny, a F03 do podkładu na początku trochę mnie denerwował, ale teraz przywykłam. Potrzeba trochę więcej czasu, żeby nałożyć podkład nim, zamiast palcami, a efekt nie jest wcale lepszy. Spróbowałam więc pędzla i wiem, że to nie dla mnie. Jakość tych pędzli w porównaniu z ceną jest bardzo dobra i tylko szkoda, że w większości Hebe dostępnych jest tylko kilka modeli. 


Trochę ulubieńców się uzbierało, tekstu o nich. Jeśli przebrnęliście do końca dajcie znać, czy znacie te produkty i jak u was się sprawdziły.



4 stycznia 2018

408. Sephora, oczyszczająco-matująca maseczka do twarzy

Glinka ma wprost cudowny wpływ na cerę mieszaną i tłustą. Zarówno ta w postaci czystego proszku, do samodzielnego sporządzania maseczek, jak i ta występująca jako dodatek w gotowych maseczkach. Bardzo lubię, kiedy występuje w składzie, i używam głównie maseczek z glinką. Od czasu do czasu również sama sobie taką ukręcę. Pracy nie ma dużo, bo wystarczy glinka i woda, a efekt jest naprawdę niesamowity. Dużo dobrego słyszałam i czytałam na temat Mud mask purifying & mattifying od Sephora, w końcu więc się na nią skusiłam.


Na stronie Sephory przeczytać można, że maseczka zawiera białą glinkę, miedź i cynk. Składniki te mają dogłębnie oczyścić skórę z sebum i zanieczyszczeń zatykających pory a także zredukować widoczność niedoskonałości, pozostawiając cerę czystą i matową, ale przy tym nie wysuszoną, Maseczkę powinno się stosować raz lub dwa razy w tygodniu, pozostawiając ją na czystej skórze przez około 15-20 minut.   



SKŁAD
KAOLIN, AQUA, GLYCERIN, CITRUS AURANTIUM DULCIS (ORANGE) PEEL POWDER, CAPRYLOYL GLYCINE, MAGNESIUM ALUMINUM SILICATE, GLYCERYL UNDECYLENATE, CI 77499 (IRON OXIDES), PHENOXYETHANOL, HYDROGENATED PALM KERNEL GLYCERIDES, PARFUM, SODIUM HYDROXIDE, HYDROGENATED PALM GLYCERIDES, MAGNESIUM ASPARTATE, ZINC GLUCONATE, COPPER GLUCONATE. 



Maseczka znajduje się w ciężkim szklanym słoiczku zapakowanym dodatkowo w kartonik. Zabezpieczona jest plastikowym wieczkiem, które szczelnie odcina dopływ powietrza do maseczki, tak by nie zasychała w opakowaniu. 60 ml maseczki wystarczyło mi na około 12 aplikacji, jednak na początku nakładałam jej trochę za dużo, i przez to wystarczyła na krócej. Maseczka przepięknie pachnie. Zapach ten określić mogę jako perfumowane błotko. Kosmetyki z glinką mają charakterystyczny zapach, tutaj jednak połączony jest on z lekko perfumeryjną nutą. Jest przez to świeży, odrobinę słodki i bardzo delikatny. Konsystencja jest dosyć gęsta. Dodatkowo w maseczce zatopione są spore drobinki czegoś - niestety do tej pory nie rozkminiłam co to tak właściwie jest. Peelingu jednak się tym zrobić nie da, i trzeba uważać przy nakładaniu, bo te granulki lubią się osypywać.


Na początku maseczkę stosowałam regularnie dwa razy w tygodniu, pozostawiając ją na twarzy 20-25 minut. Dłużej, niż zaleca producent, ale ponieważ za pierwszym razem mnie nie podrażniła, postanowiłam dać jej troszkę więcej czasu na zadziałanie. Maseczka dosyć szybko zastyga, wtedy też zawsze czuję delikatne pieczenie. Później wszystko twardnieje i nie mogę mówić aż do momentu jej zmycia. Zmywa się jak to glinki - źle. Najlepiej zmoczyć twarz i ją masować, a później spłukać. I tak ze trzy razy, wtedy wszystko powinno ładnie zejść.


Po zmyciu maseczki twarz jest niezwykle miękka i gładka, a także przyjemnie matowa. To efekt białej glinki, który utrzymuje się dobre kilka godzin. Ja zazwyczaj robiłam ją wieczorem. Po zmyciu tonizowałam skórę i nakładałam krem, ale na drugi dzień rano po myciu skóra dalej była przyjemna w dotyku i czysta dokładnie w ten sposób, w jaki jest czysta po glince. Używana regularnie ładnie wyciszyła wszystkie wypryski, oczyściła pory (niestety nie w magiczny sposób w 100%) i zmniejszyła wydzielanie sebum, co widać było po makijażu, po prostu dłużej był świeży. Skóra nie była wysuszona, tylko lekko ściągnięta zaraz po zmyciu maseczki. Efekt ten jednak mijał po kilku minutach nawet bez użycia toniku czy kremu. 

Z maseczki jestem bardzo zadowolona i z pewnością jeszcze kiedyś ją kupię. Szkoda tylko, że za opakowanie 60 ml zapłacić trzeba aż 55 zł, gdzie czysta glinka kosztuje maksymalnie kilkanaście, a wychodzi z niej dużo więcej "porcji" maseczki. Jeśli jednak ktoś tak jak ja nie lubi samemu przygotowywać maseczek i woli sięgać po tej już gotowe, a lubi glinki w składzie, polecam wypróbować oczyszczającą maseczkę z Sephory.