31 lipca 2015

114. Pharmaceris, pianka głęboko oczyszczająca

Cztery dni wolnego minęły mi nie wiadomo kiedy. Wyjazd udał się baardzo. Kiedy tylko dostanę wszystkie zdjęcia, pokażę Wam, co takiego udało mi się zobaczyć i gdzie warto się wybrać na wycieczkę.

Dzisiaj chciałam Wam przedstawić pewien kosmetyk, który towarzyszy mi już dobre dwa miesiące, i który z pewnościa zasługuje na uwagę. Mowa o piance do mycia twarzy marki Pharmaceris.


Co mówi producent?


Co widać gołym okiem?

Takie opakowanie bardzo mi się podoba, Przezroczyste - widzę, ile pianki jeszcze zostało. Z pompką - bardzo łatwo wydobyć piankę. Na pompce jest dodatkowa zatyczka - piankę można bezpiecznie przewozić. Napisy nadrukowane bezpośrednio na buteleczce - nie odkleja się żadna nalepka. 

Po wyciśnięciu pianka jest koloru białego. Pachnie bardzo delikatnie, cytrusowo. Nie jest to naturalny zapach cytrusów, ale nie drażni i szybko się ulatnia. 



Skład

Aqua, Cocamidopropyl Betaine, Betaine, Disodium Ricinoleamido MEA-Sulfosuccinate, Methyl Gluceth-20, Propylene Glycol, Hydroxyethylcellulose, PPG-26-Buteth-26, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Disodium EDTA, Tamarind (Tamarindus Indica) Extract, Burdock (Arctium Majus) Extract, Zinc PCA, Benzyl Alcohol, Biotin, Methylparaben, Methylchloroisothiazolino ne, Methylisothiazolinone, Parfum


Pojemność
150 ml

Cena
ok. 25 zł.

Dostępność
apteki, Super Pharm


Moja opinia

Pianka jest bardzo wygodna i przyjemna w użyciu. Jej zapach na początku trochę mnie rozczarował, bo taki sztuczny mi się wydawał, ale teraz przywykłam i już nie zwracam na niego uwagi. Pianka bardzo dokładnie oczyszcza twarz, nawet z makijażu. Nie podrażnia, nawet jeśli dostanie się do oczu. Spokojnie więc mogę nią umyć całą twarz. Kilka razy zdarzyło jej się przesuszyć mi twarz, ale nie był to efekt długotrwały i aplikacja kremu pomogła. Czy pomógł zwalczyć wypryski i wągry? Sama nie wiem.
Mocne oczyszczenie swoje zrobiło. Pianka z pewnością zredukowała niedoskonałości, na pewno jednak nie zrobiła tego w pojedynkę. Równocześnie z nią używałam innego kosmetyku, który już kiedyś zdziałał cuda. Całkiem jednak neutralna nie pozostała, i swój udział w walce o czystą cerę miała.
Piankę polecam do codziennego stosowania - jest mocna, a jednocześnie delikatna. I baardzo wydajna. 




24 lipca 2015

113. Przeczytane i obejrzane w lipcu

Przede mną cztery dni wolne. Czekałam na nie od początku miesiąca, bo zaplanowałam sobie wyjazd z koleżankami do mojego domu na wsi. Las, rzeka, przejażdzki rowerowe. A przede wszystkim mnóstwo ciszy i spokoju. Jako dziecko spędzałam tam każde wakacje. Teraz udaje mi się najwyżej dwa, trzy razy w roku pojechać, bo niestety prawdziwych, leniwych wakacji nie mam już od dawna. 

Dałam radę zapakować się do małej walizki. Nawet badminton i frisbee mi się zmieściły :) Dobrze, że to lato, i nie muszę brać ze sobą ciepłych swetrów, bo nie wiem jak wtedy ogarnęłabym pakowanie. Tak więc ja lecę dalej z dopakowywaniem się, a Was zostawiam z notką podsumowującą lipiec.

FILMY

Krew jak czekolada

źródło

Też tam macie, że po filmach z krwią w tytule spodziewacie się wampirów? Bo ja zdecydowanie tak. Krew jak czekolada to jednak historia nie wampirów, a wilkołaków. Główną bohaterkę jest Vivian, 19-latka, której rodzina została zabita przez ludzi. Dziewczyna mieszka z ciotką w Rumuni, a jej sforą rządzi Gabriel, który za wszelką cenę stara się ich chronić. Raz w miesiącu urządza polowania w lesie, z dala od ludzi. Sprowadza wtedy jakiegoś człowieka (żadnego niewinnego, zawsze jest to ktoś, komu śmierć się po prostu należy), a wtedy cała sfora rusza na łowy. Przyznacie, że to nie jest zły układ?
Vivian jednak jest obrzydliwie romantyczną bohaterkę, którą miałam ochotę palnąć w łeb co pięć minut filmu. Dosłownie wszystko jej nie pasuje - nie chce zostać żoną Gabriela, nie chce polować, nie chce utrzymywać żadnych kontaktów ze swoimi. W końcu zakochuje się w człowieku, który od razu zdradza duże zainteresowanie wilkołakami, a w końcu odkrywa prawdę i zabija jednego z wilkołaków. Mimo że Vivian otrzymywała ostrzeżenia. No i jak tu nie złościć się na taką bohaterkę? Przez jej wielką miłość giną jej pobratymcy, w tym przywódca sfory. Bo przecież nie ważne jest bezpieczeństwo swoich, możliwość spokojnego życia w jednym miejscu, bez ciągłego uciekania i oglądania się za siebie. Ważne jest, żeby głupia pannica była ze swoim kochasiem. Spodobały mi się słowa Gabriela: Ilu jeszcze naszych musi zginąć, żebyś była szczęśliwa?
Podsumowując, film mi się podobał, tylko zakończenie było cholernie niesprawiedliwe.





Miłość i inne nieszczęścia



Jack jest ekscentryczką, tak samo jak jej przyjaciele. Pracuje w angielskim Vogue, ciągle spotyka się ze swoim byłym, i na siłę stara się wyswatać swojego współlokatora geja. Kiedy poznaje nowego asystenta fotografa, z którym pracuje, ten wydaje jej się idealnyn partnerem dla jej przyjaciela. Jacks jest tak zakręcona, że w ogóle nie zauważa, że Paolo tak naprawdę zakochuje się w niej. 

Milość i inne nieszczęścia to typowa komedia romantyczna. Idealny film na leniwy wieczór, z zabawnymi bohaterami i sytuacjami. Szczerze polecam, mimo że nie jest to gatunek, który bym często oglądała.







Legenda Herkulesa

źródło
Herkules to młodszy syn królowej Alkmeny i Zeusa. Jego ojczym i starszy brat postanawiają się go pozbyć, i zastawiają na niego pułapkę, w której Herkules ma zginąć. Chciwość najemnika sprawia jednak, że zostaje sprzedany na arenę, i w końcu wraca do rodzinnego miasta, gdzie odzyskuje wolność i razem ze zbuntowanymi żołnierzami próbuje odebrać władzę królowi-tyranowi.
Historia złożona całkiem przyzwoicie. Ja nie znajduję w tym filmie żadnej przesady, mimo że oceny na filmwebie są raczej niepochlebne. Jedyna nieścisłość, jaka mi się rzuciła w oczy, to zupełny brak krwi. Pewna osoba (nie napiszę która), przebija się sztyletem i na tunice zostaje malutka plamka krwi. Czyżby film był przeznaczony dla młodszej widowni?





Lemony Snicket: Seria niefotunnych zdarzeń




Uwielbiam tę serię książek, a cytat z Snicketa chcę mieć na swoim nagrobku. Te książki są po prostu wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Film nie do końca odzwierciedla ten nastrój, ale najgorszy nie był. Jim Carrey jak zwykle fenomenaly. Polecam.





Siódmy syn




Ten film też powstał na podstawie książek, ale gdyby nie imiona, w życiu nie domyśliłabym się, że to ta sama historia.
Tom Ward zostaje uczniem stracharza - czyli trochę egzorcysty, trochę pogromcy wiedźm. Razem ze swoim mistrzem musi pokonać potężną królową wiedźm, a przy okazji zakochuje się w jej służce. Wątek romantyczny był tu zupełnie niepotrzebny, wciśnięty na siłę i niedopracowany. Postać stracharza nie wyszła zupełnie - miał być niby ironiczny, a wyszedł po prostu idiotyczny. Szkoda, że reżyser nie trzymał się bardziej książki. Bo seria Kroniki Wardstone to świetne książki. Niepowtarzające utartych schematów, warte przeczytania. Ten film z pewnością nikogo nie zachęci do sięgnięcia po książki.





Archangel's storm


Historia tym razem dotyczy Jasona - kolejnego z Siódemki, mistrza szpiegów archanioła Rafaela. Jason zostaje poproszony o pomoc przez Nehę, archanielicę Indii, w szukaniu mordercy jej małżonka. Na miejscu Jason poznaje siostrzenicę Nehy, Mahiye, i prawie się w niej zakochuje - bo u Jasona nie ma tak hop siup jak w poprzednich częściach.
Archangel's storm to prawie kryminał. Wciąga bardzio, a zakończenie jest zupełnie niespodziewane.


Uśmiechnięty nieboszczyk

źródło

Kolejny kryminał. Anita tym razem musi znaleźć tajemniczego zombie-mordercę, który morduje i pożera całe rodziny, poradzić sobie z królową vodoo, zalecającym się do niej wampirzym Mistrzem Miasta i chciwym milionerem, który chce, by złożyła ofiarę z człowieka. W książce znów miesza się kilka wątków, ale dzięki temu akcja ani na chwilę się nie zatrzymuje.




17 lipca 2015

112. Nivea Care, lekki krem odżywczy

Takich dni jak dzisiaj zdecydowanie mogłoby być więcej. Odkąd poszłam do pracy naprawdę doceniam wolne dni. Zazwyczaj staram się jakoś produktywnie je spędzić, czasem jednak potrzeba mi po prostu odrobiny lenistwa. Żeby zwyczajnie pospać sobie dłużej, poźniej posiedzieć z książką czy laptopem w ogródku, a a wieczorem zafundować małe spa.
Zawsze byłam strasznie niezorganizowana, teraz jednak powoli uczę się jak maksymalnie wykorzystać czas. Już nie odkładam wszystkiego na później, szybciej zabieram się za rzeczy, które nie do końca są dla mne przyjemne, jak na przykład za sprzątanie. Może jeszcze będą  ze mnie ludzie :)

Ostatnimi czasy trochę mało mnie było i na moim, i na Waszych blogach. Wytłumaczenie jest tylko jedno: książki. Już nie mogę czytać w pracy, nadrabiam więc wieczorami i w nocy. Teraz jednak spinam się i zabieram za regularne pisanie.

Dziś będzie o kremie do twarzy, do testowania którego udało mi się załapać na wizaz.pl Jest to pierwszy test, w jakim brałam udział. Coś też poszło nie tak, bo nie dostałam żadnego maila, ani nawet ulotki. Tylko sam krem w paczuszce. Domyślać musiałam się o co chodzi i czy aby na pewno nic takiego nie kupowałam przez internet.


Co mówi producent?

Lekki krem odżywczy. Intensywnie odżywia, szybko się wchłania. Produkt przeznaczony do każdego rodzaju cery.


Co widać gołym okiem?

Mały, zgrabny pojemniczek, nie jest zapakowany w dodatkowy kartonik. Ale i po co? Kartoniki są po to, żeby producent mógł na nich powypisywać obietnic, z których przeważnie i tak większość się nie sprawdzi. Tutaj wszystkie ważne informacje zmieściły na samym pojemniczku. 

Krem zabezpieczony jest sreberkiem, nie ma więc obawy, że mimo braku zafoliowanego kartonika ktoś nam grzebał w kremie. Konsystencja kremu jest bardzo lekka, kolor idealnej bieli. Zapach taki sam jak w klasycznej wersji kremu Nivea.


Skład

AQUA, GLYCERIN, BUTYROSPERMUM PARKII BUTTER, CETYL PALMITATE, OLUS OIL, CETYL ALCOHOL, ISOPROPYL PALMITATE, DIMETHICONE, SODIUM POLYACRYLATE, PHENOXYETHANOL, METHYLPARABEN, LINALOOL, CITRONELLOL, ALPHA-ISOMETHYL IONONE, GERANIOL, LIMONENE, PARFUM.

Pojemność
50 ml

Cena
ok. 9 zł.

Dostępność
drogerie, zapewne już część hipermarketów


Moja opinia

Krem Nivea pamiętam jeszcze z czasów mojego dzieciństwa. Płaskie, niebieskie pudełeczko zawsze było obecne na łazienkowej półce - i jest nadal. Zapach tego kremu jest mi lepiej znany niż najczęściej używanych perfum, dlatego też bardzo się cieszę, że marka z niego nie rezygnuje, ale powiela w kolejnych swoich kosmetykach.


Nivea Care zaczęłam używać, kiedy temperatura zaczęła znacznie wzrastać. W taką pogodę nie zda egzaminu ciężki i mocno nawilżający krem, bo nie będzie miał po prostu szans w całości się wchłonąć, a to co zostanie, zwyczajnie nam z twarzy spłynie. Nivea Care nie miał takiego problemu. Już podczas pierwszej aplikacji czułam, jak szybko się wchłania. Zanim skończyłam smarować czoło, na policzkach nie czuć już było żadnej lepkości. Kremu mogę używać i na noc (tuż przed pójściem do łóżka, nic a nim nie brudzę wtedy poduszki), i na dzień. Cera się po nim nie świeci, nie klei i nie spływa z niej makijaż. 

Czy jednak tak lekki krem w ogóle nawilża? Jak najbardziej tak. Nie jest to spektakularne nawilżenie i odżywienie, ale też i niespecjalnie takiego potrzebuję. Wystarczy mi, jeśli po użyciu kremu wieczorem, następnego dnia rano skóra mojej twarzy jest miękka i gładka. Sprężystości i blasku krem nie dodał, ale stosowany regularnie razem z peelingiem pomógł wyeliminować wszelkie suche skórki.

Krem stosuję już ponad miesiąc, a nie zauważyłam, żeby przyczynił się do zapchania porów czy wysypu niespodzianek. Krzywdy nie zrobił ani mnie, ani mojej siostrze, uznaję go więc za bezpieczny. Czasem zdarza mi się nałożyć go na twarz za dużo, i wtedy nie do końca się wchłania. Wystarczy go zaledwie odrobina, by dokładnie nasmarować całą twarz, wydajny jest więc bardzo. 

16 lipca 2015

111. Yankee Candle, white gardenia

Rzadko recenzuję sam tylko zapachu (to drugi raz na blogu), pora jednak i tego się nauczyć. Wiadomo, że na każdego dany kosmetyk działa inaczej, i czasem trudno opisać co tak właściwie zmienił w nas, bo to co czujemy, nie tak łatwo ubrać w słowa. Z zapachem jest jeszcze trudniej. Być może dla kogoś, kto działa w branży choćby perfumeryjnej, opisanie danego zapachu to prosta sprawa, ja jednak zupełnie nie mam w tym wprawy. Dlatego też moja recenzja wosku nie będzie najwyższych lotów. Mam jednak nadzieję, że mi to wybaczycie, i że może choć odrobinkę uda mi się Wam przedstawić zapach.


Rozkwita w iście królewskiej formule – bujnie, uwodząco, majestatycznie. A jak pachnie? Tak, że klękają przed nią z podziwu najznamienitsze, koronowane głowy! Biała gardenia to symbol królewskiej władzy – kwiat, który przez wieki hołubiony był przez piękne księżniczki i dzielnych królewiczów, a który dzisiaj – swoim wyjątkowym, dworskim aromatem – wypełnia nasze domy. Wszystko za sprawą kompozycji White Gardenia – zamkniętej w jasnej, naturalnej masie woskowej, bardzo klasycznej i szlachetnej, która swoim aromatem przywodzi na myśl widok królewskich ogrodów – zadbanych, rozłożystych i będących domem dla najwytworniejszych pawi.
źródło: goodies

Zapachy kwiatowe kojarzą mi się ze słodyczą i świeżością. Biała gardenia jest baaardzo słodka, ale mało świeża. Zapach jest delikatny, więc ta słodkość nas nie powali, mimo wszystko wosk palony zbyt długo może zmęczyć. Gardeni nigdy nie wąchałam, ale jeśli kwiaty naprawdę tak pachnią, chętnie powitałabym je w swoim ogrodzie. Na stronie goodies zapach opisany jest jako królewski. Coś w tym jest. Jest on bardzo elegancki, nie nachalny a jednak nie pozwalający przejść obok siebie obojętnie.

Chociaż spodziewałam się odrobinę innego zapachu (przez folię aromat był przytłumiony), biała gardenia mi się podoba i często gości w moim kominku. Jak już wspomniałam, nie jest to mocny zapach. Dość szybko roznosi się po mieszkaniu, ale też szybko po zdmuchnięciu świeczki się ulatnia. To całkiem przyjemna słodycz, nie mająca nic wspólnego z jedzeniem - bo takie słodycze w dużych dawkach są raczej zabójcze. 


Wydajność wosku zaliczam do całkiem dobrej. Wystarczy malutki kawałeczek, żeby napachnić w całym mieszkaniu - zapach ucieka z pokoju i w mig rozchodzi się na resztę pomieszczeń. 

Biała gardenia to zapach dobry i na zimę i na lato. Nie jest typowo świeży i orzeźwiający, nie zmrozi nas więc zimą. A mimo że słodki, pasuje i w upalne dni, bo nie jest to lepka słodycz.

14 lipca 2015

110. Kotlety ryżowe

Dawno już na blogu nie było żadnej notki kulinarnej. A na komputerze mam przecież sporo takich zdjęć. Dziś będzie przepis na proste kotleciki z ryżu.



Składniki:
- 4 saszetki ryżu
- 0,5 kg pieczarek
- 3 jajka
- 2 cebule
- bułka tarta
- sól, pieprz. inne przyprawy



Obieramy i kroimy pieczarki oraz cebulę. Następnie razem je smażymy. Gotujemy ryż i dodajemy do niego pieczarki z cebulą. Czekamy, aż całość wystygnie i dodajemy jajka i bułkę tartą. Formujemy kotleciki i smażymy je. Bułkę tartą dodajemy "na oko". Chodzi o to, żeby całość nam się połączyła. Jeśli formujecie kotleciki i wszystko Wam się rozwala, dodajcie więcej bułki. Nie pomogło? To jeszcze więcej bułki. Aż w końcu wyjdą ładne kotleciki. Część z nich zapewne rozpadnie się na patelni, ale w przypadku ryżu jest to nieuniknione.

Kotleciki dobrze smakują również na zimno.






12 lipca 2015

109. Kallos, crema al latte

W kwestii pielęgnacji włosów jestem bardzo leniwa. Nie dla mnie wcierki, maski czy olejowanie. Dwa, trzy razy będę o tym pamiętała, a później znowu sobie odpuszczę. Dlatego też powinnam się powstrzymywać przed kupowaniem littowych masek Kallosa.

Do tej pory miałam je dwie. Pierwszą, czekoladową, męczyłam bardzo długo. Zimą jednak lubiłam nawet siedzieć z ręcznikiem na głowie i podgrzewać go jeszcze suszarką, maski więc używałam w miarę często. Dziś krótko o drugim (i prawdopodobnie ostatnim, przynajmniej w takiej pojemności), Kallosie w moich zbiorach.



Co mówi producent?

Nabłyszczająca, odżywiająca maska do włosów. Włosy stają się błyszczące, jedwabiste i łatwo się rozczesują. Sposób użycia: zaaplikować na umyte włosy, zmyć po 10 min. Stosować 2-3 x tydz. 


Co widać gołym okiem?



Duże, plastikowe opakowanie z odkręcanym wieczkiem jest nie tylko bardzo wygodne w użyciu, ale może też zostać wykorzystane po zużyciu maski. Wystarczy zedrzeć etykietkę, i mamy duży, biały słój.


Maska jest koloru białego, zabezpieczona pod przykryciem folią, która naprawdę mocno trzyma. Każde jej naruszenie jest widoczne.

Zapach maski to idealny budyń śmietankowy. Wystarczy odkręcić nakrętkę i w całej łazience od razu pachnie. Zapach utrzymuje się przez jakiś czas na wysuszonych już włosach.



Pojemność
1 litr


Cena
Około 11 zł.


Dostępność
Drogerie Hebe, sklepy internetowe, małe sklepy z kosmetykami.


Skład



Moja opinia


Jako maski użyłam jej zaledwie kilka razy, i efekty były takie same jak wtedy, gdy używałam jej jako odżywki. Włosy świetnie sie rozczesywały, były miękkie i błyszczały się. Maska nie wpłynęła na ich wzrost/wypadanie, odżywienie czy zwiększenie objętości. Blasku i miękkości dodała tyle, co dobra odżywka. Tylko że takiej ilości dobrej odżywki nigdy w życiu nie kupilibyśmy za tę cenę. Wydajność oczywiście poraża, nawet jeśli jej sobie nie żałujemy. 


Moje włosy nie są suche ani zniszczone, i wszelkich odżywek używam przede wszystkim po to, by ułatwiły mi rozczesywanie włosów. Crema al latte okazała sie dla nich wystarczająca, miałam jednak wrażenie, że po jakichś trzech tygodniach regularnego stosowania, moje włosy się na nią uodporniły. Teraz, po miesiącu, znowu do niej wróciłam, i znowu widzę dobry efekt.

Być może kiedyś jeszcze wrócę do tej maski-odżywki, póki co jednak do dna jeszcze mi daleko.

3 lipca 2015

108. Golden Rose, velvet matte lipstick

Malowanie ust nadal nie weszło mi w nawyk. Zapominam nawet o balsamach do ust, przypominam sobie o nich dopiero, kiedy usta zaczynają mnie piec. Z kolorowymi szminkami mam jeszcze ten problem, że nie lubię jasnych, a każda ciemna wydaje mi się za ciemna. No i jak mi tu dogodzić?

Czytając zachwyty dziewczyn nad matowymi szminkami Golden Rose, nie mogłam nie nabrać ochoty na wypróbowanie jednej z nich. Wybrałam odcień 10 - delikatny, naturalny róż.


Na ustach zmienia trochę kolor, dopasowuje się do naturalnego odcienia ust. Efekt matu jest raczej średni, są szminki, które są bardziej matowe. W przypadku tej kolorek trochę się jednak błyszczy. Trwałość jest naprawdę dobra. Jeśli nic nie jemy i nie pijemy, szminka utrzymuje się w nienaruszonym stanie przez ok. 4 godziny. Przy jedzeniu ściera się odrobinę, i wtedy już konieczna jest poprawka. 

Szminka ma niestety tendencję do podkreślania suchych skórek. Zdarzyło mi się też kilka razy, że po jej nałożeniu usta mnie piekły i były ściągnięte, ale był to efekt ich niewystarczającego nawilżenia.

Tak prezentuje się na ustach w dziennym świetle.

Jest to jeden z niewielu kolorów, które naprawdę lubię nosić. Nie mam wrażenia, że wyglądam jak Joker i wszyscy się na mnie gapią. To taki bezpieczny kolor, a jeśli nałożymy pod nią bezbarwny balsam, nawet suche skórki nie będą tak bardzo widoczne.