31 stycznia 2017

260. Biovax, bambusowa maska-kameleon



Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Najczęściej mówi się o tym w kontekście relacji międzyludzkich. Dotyczy to jednak również miejsc, a także marek. Jeśli czekoladki nowej marki, które kupiliście pierwszy raz, okazały się niesmaczne, jest mała szansa, że spróbujecie ponownie innej wersji. Tak samo jest z kosmetykami. Pierwszy kosmetyk testowany z dopiero co poznawanej marki w dużej mierze zdefiniuje opinie o niej jako o całości i w decydujący sposób wpłynie na nasze przyszłe z nią relacje. Markę więc można na wstępie pokochać - a później wybaczać jej błędy, z których mimo że zdajemy sobie sprawę, to jednak gotowi jesteśmy je ignorować, w imię dobrej pamięci tego poznanego jako pierwszego, zachwycającego produktu. A co jeśli ta nowość okaże się u nas klapą? Wtedy marka musi się postarać, by skusić nas na drugą próbę. Wyjątkiem oczywiście będą tu blogerki urodowe, dla których rynek kosmetyczny to szukanie i testowanie, odnajdywanie ideałów i porzucanie ich, by testować i szukać dalej (tak z przymrużeniem oka). 

Na mnie bardzo pozytywne wrażenie zrobiła marka Biovax swoją maską Naturalne Oleje. Z moimi włosami zdziałała naprawdę cuda i nie znalazłam w niej ani jednego minusa. Znalazłam swój ideał, i wiecie co zrobiłam? Zapomniałam o nim i dałam się opętać Kallosom. Na kilka lat. Jakiś czas temu marka wypuściła nową wersję maski, z bambusem i olejem awokado. A że opinie o niej czytałam same pozytywne, postanowiłam ją wypróbować. Jesteście ciekawi, jakie wrażenie tym razem wywarła na mnie marka?

 Producent deklaruje, że aż 88% składników jest pochodzenia naturalnego, a w masce nie znajdzie się parabenów ani SLS. Pogrubienie i zagęszczenie włosów zapewnić mają  olejki i ekstrakty. Jakie konkretnie? Ekstrakt z korzenia bambusa, wyciąg z liści bambusa - naturalne źródło krzemu sprzyjające wzmocnieniu  cebulek włosowych, ich dotlenieniu i pobudzeniu, dające efekt mocniejszych, zagęszczonych i pogrubionych włosów. Olejek z młodych pędów bambusa dostarczy włosom witamin i minerałów, które wzmocnią rdzeń włosa, a olej avocado, zawierający odżywczy kwas Omega 3, uzupełni braki w kompozycji lipidowej włosów oraz pokryje je ochronnym filmem. 

Jakie dokładnie efekty obiecuje nam producent?

- zmniejszona łamliwość, wyraźne wzmocnienie włókien
- nawilżone, miękkie oraz wygładzone pasma
- efekt grubszych, gęstszych, pełnych objętości włosów
 - zrekonstruowana struktura włosów na całej ich długości
- niezwykła sprężystość i elastyczność
- promienne, lśniące zdrowym blaskiem włosy



Jeszcze rzut oka na skład. 

SKŁAD
AQUA PURIFICATA, CETEARYL ALCOHOL, CETEARETH-20, PERSEA GRATISSIMA (AVOCADO) OIL, BEHENTRIMONIUM CHLORIDE, BAMBUSA ARUNDINACEA ROOT EXTRACT, BAMBUSA VULGARIS (LEAF/STEM) EXTRACT, BAMBUSA VULGARIS SHOOT EXTRACT, SILICA, HELIANTHUS ANNUUS (SUNFLOWER) SEED OIL, HYDROXYPROPYL STARCH PHOSPHATE, PROPYLENE GLYCOL DICAPRYLATE/DICAPRATE, BIS-(ISOSTEAROYL/OLEOYL ISOPROPYL) DOMONIUM METHOSULFATE, LACTIC ACID, PARFUM, BENZYL ALCOHOL, BHT, METHYLCHLOROISOTHIAZOLINONE, METHYLISOTHIAZOLINONE, ISOPROPYL ALCOHOL, CI42090, CI 19140.
 

Maska bardzo pozytywnie wyróżnia się zapachem. Jest bardzo świeży, intensywny i taki po prostu zielony. Prawdopodobnie to lekko podkręcony zapach bambusa. Na włosach utrzymuje się długo i jest mocno wyczuwalny, i naprawdę bardzo przyjemny. Maska to jednak nie perfumy dla włosów i nie zapach jest najważniejszy. A niestety, kilka razy miałam wrażenie, że maska ta potrafi tylko pachnieć. Piszę "kilka razy", ponieważ działanie maski nie zawsze było takie same. Trudno mi ją jednoznacznie ocenić, bo zachowywała się jakby była dwoma osobnymi kosmetykami, a mnie nie udało się odkryć, w czym tkwił problem. Maski niczym nie wzmacniałam i nie stosowałam równocześnie z nią żadnych odżywek czy olei. Sam szampon plus maska. Czasami trzymałam ją na włosach 20 minut, czasami tylko 5. Działanie jednak nie zależało od czasu. Kilka razy po użyciu maski włosy były cudownie miękkie, gładkie i błyszczące. Aż nie mogłam oprzeć się chęci dotykania ich. Niestety, tak było tylko kilka razy. Pozostałe spotkania z maską nie skończyły się tak miło. Wpływu na włosy albo nie było żadnego, albo był wręcz negatywny. Włosy były oklapnięte i bez życia, nie błyszczały się, plątały. Tak więc - maska kameleon. W moim przypadku, jej działania zupełnie nie dało się przewidzieć, to była prawdziwa ruletka. Nie udało mi się jej rozgryźć, więc już do niej nie wrócę.



23 stycznia 2017

259. Garnier, Invisible BWC Floral Fresh Roll On

Stworzenie idealnego antyperspirantu to wielkie wyzwanie stawiane przed rynkiem kosmetycznym. Wyzwanie, ale też pole do manewru. Poszukiwania formuły kosmetyku, który skutecznie i przez długi czas będzie chronił nas przed potem trwają. Ten ideał musi być jednak nie tylko zabójczy dla potu, ale również delikatny dla naszej skóry oraz dla naszych ubrań - a więc zero lepienia, zero podrażnień, zero białych i żółtych plam. Do tego najlepiej by działał antybakteryjnie i ładnie pachniał. Miał też wygodną formę aplikacji, szybko się wchłaniał, był tani i wydajny. Same widzicie, trochę tych wymagań jest. Dlatego też firmy kosmetyczne co chwilę wypuszczają na rynek jakieś nowości.


Marka Garnier posiada w swojej ofercie dziewięć różnych "kulek". Moja wersja to Invisible BWC Floral Fresh Roll On, zakupiona w dwupaku podczas promocji w Biedronce. Kupiłam, bo czytałam sporo pozytywnych opinii, nie zwróciłam jednak uwagi której wersji te opinie dotyczą.  Po dwóch miesiącach używania wersji różowej śmiało mogę stwierdzić, że na pewno nie tej.
 Ale po kolei.



48h* ochrony przed wilgocią i przykrym zapachem, dzięki ultraabsorbującemu Mineralite**





Formuła nowej generacji: oparta na niewidocznych składnicach, by chronić kolorowe ubranie przed śladami i plamami. Pozbywasz się efektu sztywnienia materiału lub gromadzenia produktu na materiale w okolicach pach. 

 CZARNY : bez białych śladów nawet przy obcisłych topach; 
BIAŁY : bez żółtych plan, pranie po praniu; 
KOLORY : rewolucja dla kolorowych koszulek! Zapobiega przebarwieniom na materiale.



SKŁAD

AQUA, ALUMINUM CHLOROHYDRATE, DIMETHICONE, C14-22 ALCOHOLS, STEARETH-100/PEG-136/HDI COPOLYMER, PARFUM/FRAGRANCE, C12-20 ALKYLGLUCOSIDE, HYDROXYCITRONELLAL, IODOPROPYNYL BUTYLCARBAMATE, LIMONENE, LINALOOL, PERLITE, TETRASODIUM GLUTAMATE DIACETATE, HEXYL CINNAMAL, 



 Antyperspirant okazał się koszmarną pomyłką. Zupełnie nie chce się wchłaniać - nawet jeśli dam mu kilka minut, i tak skóra pod pachami jest dalej mokra. Wkładając ubranie, całość automatycznie ląduje na materiale. Plusem jest to, że jednak go nie brudzi. Nie ma więc żadnych plam, ale co z tego, skoro na skórze niewiele zostaje. Co ma wtedy chronić mnie przed poceniem? Nasiąkniętą antyperspirantem bluzka? Ochronę daje więc ta kulka naprawdę minimalną. Wystarczy, że jestem ciut za ciepło ubrana dla temperatury panującej w danym pomieszczeniu, i już zaczynam czuć, że pod pachami robi mi się mokro. Jakbym zupełnie nic nie użyła rano! Naprawdę już dawno nie spotkałam tak nieskutecznego antyperspirantu. Zimą nie potrzebuję dużej ochrony, bo to jednak latem pocę się mocniej. Różowa kulla z Garniera sprawdza się jednak jedynie, kiedy zostaję cały dzień w domu i praktycznie nic nie robię. Wtedy i ona nie ma nic do roboty, więc działa. Po prostu pachnie i tyle. Winę za jej niepowodzenie zrzucam na to słabe wchłanianie właśnie. To, co miało działać, zostaje po prostu wtarte w ubranie. Tak więc tej wersji zdecydowanie nie polecam. Sama muszę się zastanowić, co zrobię z drugim opakowaniem leżącym w zapasach, bo kupiłam od razu dwupak. 

22 stycznia 2017

258. Sharon Kay Penman - Słońce w chwale


Często powtarzam, że najwspanialsze historie pisze... historia. Takich zawirowań fabuły, intryg, nagłych zwrotów akcji oraz niepowtarzalnych postaci nie wymyśli największy mistrz pióra. Ja jestem fanką historii głównie starożytnej, chętnie jednak sięgam również po coś młodszego, maksymalnie do I wojny światowej. Nie tylko wtedy dostarczam sobie rozrywki, ale też wiedzy. Akurat się przyda, jakbym się wybrała do jakiegoś teleturnieju. 


Autorka "Słońca w chwale" na początku książki informuje, jak bardzo wierna faktom jest jej książka. Sharon Kay Penman zadała sobie ogromny trud i wykazała się wielką wiedzą oraz cierpliwością, zbierając informacje i pisząc książkę w taki sposób, aby jak najmniej pozostawić swojej wyobraźni. Zgadzają się wszystkie postaci, miejsca, daty i zdarzenia. Autorka ubrała to dodatkowo w myśli i uczucia, w ręce czytelników oddając porywającą historię, która wydarzyła się naprawdę. 


"Słońce w chwale" to pierwsza część trylogii opowiadającej o królu Anglii, Ryszardzie III. W pierwszej części przedstawione zostały najwcześniejsze lata jego życia, a więc dzieciństwo i okres dorastania, kiedy to walkę o władzę toczyli jego ojciec, bracia i kuzyni - Yorkowie przeciwko Lancasterom. Na początku Ryszard jest tylko postronnym obserwatorem tych zmagań, dzieckiem-uciekinierem, dla którego niezbyt jasne jest co się dookoła niego dzieje. Kiedy jednak jego starszy brat Edward zostaje królem Edwardem IV, Ryszard, przez przyjaciół zwany Dickonem, staje się jego największym powiernikiem, i przez to jednym z głównych uczestników angielskiej polityki.


Autorka w wręcz magiczny sposób wciąga nas do czasów Wojny Dwóch Róż, stawiając przed nami bohaterów żywych i prawdziwych, ze wszystkimi ludzkimi wadami a także wyjątkowymi zaletami, pokazując przed jakimi trudnymi wyborami postawił ich los.  Nie tylko główny bohater, Dickon, musiał zdecydować po czyjej stronie stanąć - ukochanego brata czy podziwianego kuzyna, który wychował go jak ojciec. Zdecydować się musiała też czternastoletnia Anne - być wierna wobec ojca, z którego postępowaniem się nie zgadzała, czy ukochanego, który stał się wrogiem jej rodziny. A także Jan, który chciał tylko wiernie służyć swojemu królowi i kuzynowi, los jednak sprawił, że jego pomocy potrzebował również rodzony brat, walczący przeciwko królowi Edwardowi. Stare rody łączyły się ze sobą co sprawiło, że prawie każdy z każdym był w jakiś sposób spokrewniony i spowinowacony. System wzajemnych zależności, wierności i powinności był naprawdę skomplikowany. Nie było jednego wzoru zachowania. W czasach, kiedy ogień wojny o koronę nie wygasał nawet na moment, stale dochodziło do zdrad i rozłamów w rodzinach. Teraz w kontekście wojny mówi się o śmierci i zniszczeniu. Oczywiście, to jest straszne. Ale nie mniej potworne było zmuszanie ludzi do opowiadania się po jednej ze stron, kiedy serce wyrywało się i do jednych i do drugich. W "Słońcu w chwale" znajdziemy właśnie te rozterki i naprawdę poczujemy jak trudne jest podejmowanie takich decyzji. A przy okazji, nauczymy się czegoś nowego, co na szkolnych lekcjach historii zapewne nam umknęło.

18 stycznia 2017

257. Czekoladowe ciasteczka z suszoną śliwką




Bardzo lubię piec i w miarę możliwości często to robię. Zazwyczaj są to ciasta, bo z ciasteczkami zazwyczaj jest ten problem, że zanim upiecze się trzecia porcja, po pierwszej nie ma już ani okruszka, a nim skończę całość, okazuje się, że ciasteczek zostało kilka sztuk. Jakoś tak to jest, że ciasteczka trzeba próbować podczas pieczenia. Robię to i wszyscy członkowie rodziny, i tak jakoś to znika. Latem piekłam czekoladowe ciasteczka z suszoną śliwką. Chcecie przepis?

SKŁADNIKI

2,5 szklanki mąki pszennej
2 szklanki cukru
1 kostka margaryny
5 łyżek kakao
2 łyżeczki sody
 2 jajka
1 opakowanie cukru waniliowego
ok. 150 g suszonych śliwek
1 tabliczka czekolady deserowej
posiekane orzechy włoskie


Margarynę utrzyj w misce z cukrem i cukrem waniliowym. Dodaj przesianą mąkę i kakao. Wbij jajka, dodaj sodę a następnie dokładnie wymieszaj. Posiekaj orzechy (ja do moich ciasteczek nie dodałam orzechów, dlatego próżno ich szukać na zdjęciach), śliwki i czekoladę. Dodaj do pozostałych składników i wymieszaj. Łyżką stołową odmierzaj porcje na ciasteczka i uformowana układaj na wyłożonej papierem do pieczenia blaszce. Zostaw miejsce pomiędzy ciasteczkami, tak żeby miały gdzie urosnąć i rozlać się. Piecza w 180 stopniach C przez 18-20 min. 


Do bazowego przepisu na ciasteczka dodać można różne orzechy czy suszone, a nawet świeże owoce  - co kto lubi. 
 





15 stycznia 2017

256. Bielenda, Dwufazowy olejek do kąpieli SPA Afryka


Dwufazowy olejek do kąpieli od Bielendy jest stosunkowo dość nowym produktem, przynajmniej w moim odczuciu. Swoją buteleczkę kupiłam kilka miesięcy temu, i mniej więcej tyle samo było ona już na rynku. Dla kogoś ten okres czasu może oznaczać, że kosmetyk jest już bardzo długo, wszyscy dobrze go znają i nic z nowości na nim nie pozostało. Dla mnie to było pierwsze spotkanie z taką formą kosmetyku do mycia ciała, a jak się okazało, nie tylko konsystencja była tutaj zaskoczeniem. Jeśli jesteście ciekawi, co jeszcze mnie zaskoczyło, zapraszam na recenzję.


Wyrusz w podróż marzeń. Odkryj niezwykły świat egzotycznych zapachów i roślin. Zanurz się w świecie rytualnej pielęgnacji ciała. 



Dwufazowy olejek do kąpieli i pod prysznic wykorzystuje niezwykłe właściwości roślin rytualnych Afryki - zapewni zmysłową i odprężającą kąpiel w delikatnej śmietankowej pianie. Twoja skóra odzyska niezwykłą miękkość, gładkość i właściwe nawilżenie. Egzotyczny, ciepły i korzenny aromat olejku poprawia samopoczucie, pobudza i dodaje energii. 

O piękno Twojej skóry zadbają FIGA i DAKTYL - dzięki bogactwu witamin, cukrów i soli mineralnych te afrykańskie owoce zmiękczają naskórek, nawilżają go i nadają skórze jedwabistą gładkość, przeciwdziałają procesom starzenia. 



SKŁAD

AQUA, SODIUM LAURETH SULFATE, PARAFFINUM LIQUIDUM, PEG-40 HYDROGENATED CASTOR OIL, COCAMIDOPROPYL BETAINE, PROPYLENE GLYCOL, PHOENIX DACTYLIFERA FRUIT EXTRACT, GLYCERIN, FICUS CARICA FRUIT EXTRACT, ARGANIA SPINOSA KERNEL OIL, CITRIC ACID, SODIUM CHLORIDE, DISODIUM EDTA, POTASSIUM SORBATE, SODIUM BENZOATE, PARFUM, HEXYL CINNAMAL, HYDROXYISHEXYL 3-CYCLOHEXENE CARBOXYALDEHYDE, LINALOOL, CI 14700, CI 17200, CI 42090, CI 19140.


Przed użyciem olejku należy wstrząsnąć butelką tak, aby dwie warstwy się wymieszały. Powstaje nam wtedy różowe mleczko, o bardzo rzadkiej konsystencji. Nie można wylać go zbyt dużo na dłoń, ponieważ od razu z niej spływa. Co za tym idzie również trudno nanieść go na skórę. W kontakcie z wodą pieni się bardzo leciutko, nie ma więc co liczyć na dużą ilość piany. Po zmyciu olejku nie czuć jednak, żeby ten brak piany skutkował niedomyciem. Skóra jest czysta i pachnąca, i nie zostaje na niej żadna tłusta warstewka, mimo parafiny na początku składu. Olejek zupełnie nie nawilża, wręcz przeciwnie, po kąpieli skóra jest lekko ściągnięta i zdecydowanie potrzebuje balsamu. U mnie więc obietnice producenta spełniły się jedynie w kwestii relaksu.  Afrykańska wersja olejku, którą posiadam, pachnie tak oryginalnie, że wydaje się nie do podrobienia. Po fidze i daktylach spodziewać się można słodkiego, lekko orzeźwiającego zapachu owoców. Nic bardziej mylnego. Figi i daktyle znam tylko suszone, ale nawet tego zapachu tu nie znajdziemy. Dla mnie olejek pachnie bardzo orientalnie, wyczuwam tu dużo aromatów drzewnych, trochę piżma. Jest to zapach ciężki i duszący, trochę męski. Zarówno pod prysznicem jak i później, na skórze, jest intensywny i czuć go dłuższy czas. Zapach zdecydowanie nie dla wszystkich, trzeba go po prostu polubić. Ja takie zapachy lubię, więc używałam z przyjemnością. Cieszę się, że marka nie poszła w kierunku oklepanych zapachów, ale stworzyła coś naprawdę nowego i innego.

Do wyboru są w sumie cztery wersje zapachowe:
- Ameryka - Acai&Avocado
- Azja - Imbir&Kardamon
- Polinezja - Orchidea&Algi
- Afryka - Figa&Daktyle

11 stycznia 2017

255. Yankee Candle - Flowers in the sun

Ostatni raz o woskach pisałam w maju. Strasznie dawno temu. Nie jestem świecoholiczką i w porównaniu z innymi blogerkami nie mogę pochwalić się znajomością aż tak dużej ilości zapachów, coś tam jednak znam i mogę pokazać. Dziś chciałabym przedstawić wam zapach z kwiatowej linii z serii Classic z 2016 roku.

Na Goodies, popularnej stronie ze świecami, o Flowers in the sun przeczytać można:

Wosk z kwiatowej linii zapachowej Yankee Candle 
z serii Classic o promiennym zapachu słodkich kwiatowych
 pąków, przywołujący wspomnienie przechadzek
 po malowniczych, kolorowych ogrodach.

 
Piękna nalepka przedstawiająca żółte kwiaty w pełnym letnim słońcu od razu nastraja mnie optymistycznie. Obiecuje mi ciepłe i słodkie kwiatowe zapachy. Na sucho wosk pachnie mocno, lekko pudrowo. Jest słodko i kwiatowo, zupełnie jak na letnim spacerze. Mnie Flowers in the sun przywodzi trochę na myśl czyste pranie. Dokładnie tak, sznur świeżo wypranej pościeli suszący się w gorącym, letnim słońcu. A obok wielgachna kępa nagietków, cynii, kosmosów i lilii - i wszystkie te kwiatowe aromaty wnikają w tkaniny. 

Po odpaleniu aromat nie jest mocny, robi za takie ładne, delikatne tło. Ale w końcu mało który kwiat pachnie na tyle mocno, by ścinał z nóg z daleka. Mnie Flowers in the sun pasuje i na lato i na zimę. To przyjemny i cieplutki zapach, który poprawi humor nawet w pochmurne dni.

Jeśli jeszcze nie próbowaliście tego zapachu, a macie na niego ochotę, widzę, że na stronie Pachnąca Wannna w promocyjnej cenie kupicie wosk, sampler lub dużą świecę.   




5 stycznia 2017

254. Christina Baker-Kline - Sieroce Pociągi

Christina Baker-Kline - Sieroce pociągi

Molly Ayer jest półsierotą, która tuła się od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Żadna z nich nawet nie próbuje stworzyć jej prawdziwego domu, zapewnić stabilizacji. Dziewczyna trafia z jednego koszmaru w drugi, z góry wiedząc, że za chwilę już jej w tym miejscu nie będzie. Jej charakter też nie ułatwia jej przystosowania się. Molly aktualnie jest gotką, specjalnie izoluje się od rówieśników, w szkole jest cicha i nieśmiała. Kiedy pewnego dnia zostaje przyłapana na kradzieży książki z biblioteki, staje przed wyborem: poprawczak albo pięćdziesiąt godzin prac społecznych. Molly w poprawczaku nie widzi nic złego. Do wybrania prac społecznych namawia ją jednak jej chłopak, Jack. I w ten sposób Molly poznaje Vivian.

Vivian przeżyła już 91 lat i powoli szykuje się do odejścia z tego świata. Po raz ostatni chce przejrzeć pamiątki z całego życia, zebrane na strychu swojego wielkiego domu. Do posegregowania tych rzeczy potrzebna jest jej Molly. Podczas wspólnie spędzanych na strychu godzin, bardzo młoda i bardzo stara kobieta zaprzyjaźniają się, ponieważ odkrywają, że są do siebie podobne. Vivian jest sierotą, której pierwsze dziesięć lat życia było jednym wielkim koszmarem.

Vivian opowiada Molly historię "sierocych pociągów". To ważny fragment amerykańskiej historii, o której do tej pory nigdy nie słyszałam. Na przełomie XIX i XX wieku ponad dwieście tysięcy nowojorskich sierot zostało wywiezione na Środkowy Zachód i po prostu rozdane wśród farmerów. Część z nich trafiła do dobrych domów i zaadoptowana przez porządnych ludzi, reszta jednak stała się darmową siłą roboczą. Kontrola takich adopcji była praktycznie na poziomie zerowym, nikt więc nie interweniował w sprawie krzywdzonych dzieci. Dziś, po wielu latach, ci którzy przeżyli oraz ich potomkowie, poszukują swoich korzeni. W sierocych pociągach znalazło się bardzo wiele dzieci, które wraz z pierwszą falą imigracji przybyły do Stanów z Irlandii, Włoch oraz Polski.


Historia wciąga tym bardziej, że opisuje pewną prawdę historyczną. Christina Baker-Kline postarała się, by każdy detal był jak najbardziej prawdopodobny, a postacie prawdziwie żyjące na kartach książki. W "Sierocych pociągach" nie znajdziecie wzruszających opisów. Nikt nie narzuca nam tego, co mamy czuć. Podane są fakty, a od nas zależy, czy nas one wzruszą czy zupełnie nie poruszą. Szczerze polecam tę książkę.


4 stycznia 2017

253. Mój rok 2016

Jakiś czas temu odezwała się do mnie Karolina w imieniu platformy Rabble. W Polsce jest ona jeszcze mało znana (popularność zdobyła w Szwecji, Danii i Norwegii), ale warto się nią zainteresować. Na Rabble znajdują się kody rabatowe do bardzo wielu popularnych sklepów internetowych, podzielone na kategorie, w których łatwo się odnaleźć. 

Współpraca z tą platformą polega na pisaniu postów tematycznych, i to tylko tych, które wydadzą się nam, ambasadorkom, ciekawe i pasujące do tematyki bloga. Nie wiem jak wy, ale ja czasami czuję pustkę w głowie i zupełny brak pomysłów, i nie mogę wymyślić nic poza recenzją lub kolejnym denkiem. Na moim blogu mało jest postów tematycznych, ale stawiam sobie wyzwanie, by to zmienić i częściej pisać coś od siebie. Współpraca z Rabble co tydzień dostarcza mi nowe tematy, które mogę dowolnie zinterpretować albo po prostu odpuścić, jeśli nie bardzo trafiają w mój gust. 

Ostatnim podrzuconym tematem jest podsumowanie minionego roku. Idealnie - styczeń to czas postanowień noworocznych. Zanim jednak i ja stworzę taką listę (choć dla mnie to bardziej plany i konkretne wydarzenia niż postanowienia), rozliczę się z tą stworzoną rok temu. 

A oto lista moich planów na rok 2016. Które udało mi się zrealizować?

 1. Aktywniejszy tryb życia
W planach była siłownia i rolki. Na siłownię chodziłam wiosną. Efekty widziałam tylko w lekkiej poprawie kondycji i sporych zakwasach w rękach. A później był młyn na uczelni, zabrakło mi czasu i już do ćwiczeń nie wróciłam. To była bardzo krótka przygoda z siłownią.  Miały być też rolki, ale w 2016 roku ani razu nie wyciągnęłam ich z torby. Za szybko mi to lato minęło. Do uprawiani sportu zawsze motywują mnie zakupy. Na siłownię poszłam z nową torbą, z którą na ramieniu od razu czułam się bardziej fit. A na rolkach jeździłam, bo sprawiłam sobie pełen komplet - rolki, ochraniacze, torbę i odpowiedni strój. Teraz mam ochotę na nowe buty. Dzięki kodowi rabatowymi Rabble do sklepu Nike będę mogła trochę zaoszczędzić.

2. Wyjazd w góry
Ten punkt udało się zrealizować. W polskich górach byłam w maju, na bardzo spontanicznym i szybko zorganizowanym wyjeździe. Odetchnęłam rześkim powietrzem, ponapawałam się widokami i zmęczyłam spacerami. 

3. Prawo jazdy.
Oj, tu niewiele brakowało, żebym się poddała. Gdyby nie upór rodziny nie podeszłabym do egzaminu po raz dziesiąty, a to właśnie wtedy nareszcie zdałam. Udało mi się to, co wydawało mi się już niemożliwe. A teraz mam już własne auto i na drodze czuję się coraz pewniej. 

4. Tatuaż
Dalej go nie, nie pojawiły się też jasno sprecyzowane plany co do jego wyglądu i umiejscowienia. No cóż, może w przyszłym roku.

5. Nowa praca
Nie do końca prawdziwa praca, bo staż. Ale przynajmniej w kierunku, w którym chcę dalej podążać. Mogę więc uznać to za mały sukces.

6. Wyprowadzka
Raczej nieprędko. Niestety, realia życia w Polsce dalej nie pozwalają mi zamieszkać na swoim. Rok 2016 nie był tez dobrym momentem na stawianie sobie takich wymagań. Ostatni rok studiów okazał się bardzo absorbujący, i nie dało się go pogodzić z pracą. Przeprowadzkę więc też przesunąć muszę na rok 2017.

7. Zdrowie
Kolejny niezrealizowany plan. Moje ciało jest kolejny rok starsze, a ja dalej nie pofatygowałam się, by je skontrolować. Przychodnie i poradnie specjalistyczne to dla mnie zło konieczne, gdzie wybieram się tylko w ostateczności.


Z siedmiu planów w pełni udało mi się zrealizować jedynie dwa, kolejne dwa połowicznie.
To raczej kiepski wynik i mam nadzieję, że w 2017 roku pójdzie mi lepiej. Nowa lista jeszcze nie gotowa, dopiero coś mi się zaczyna klarować w głowie. Ta nowa lista musi być jednak nastawiona na czerpanie radości z tego, co będę robiła w tym roku, a nie na spełnianie oczekiwań innych. Do tej pory za często myślałam o swoich działaniach pod kątem "co powinnam zrobić, co inni ludzie w moim wieku robią, na co już pora". Teraz będzie to przede wszystkich "na co masz ochotę".

Żeby nie było zbyt czarno biało, krótkie podsumowanie roku 2016 w zdjęciach.




















3 stycznia 2017

252. Bath&Body Works, żel antybakteryjny Waikiki Surf

 Żel antybakteryjny to jeden z wielu cudów XXI wieku. Ratuje nas, kiedy poza domem chcemy coś na przykład zjeść, albo po prostu zaczynamy czuć, że na naszych dłoniach roi się od bakterii i pora się ich pozbyć, a do najbliższego źródło wody i mydła mamy daleko. Ja żelu antybakteryjnego używam w pracy przed każdym posiłkiem. W drodze od krany do śniadania mam kontakt z dwiema klamkami i co najmniej jedną parą kluczy, więc absolutnie nie czuję, że moje dłonie są czyste.

Do używania żeli antybakteryjnych zazwyczaj musiałam się zmuszać. Zawsze problemem był ich zapach, niezwykle mocny i duszący, żaden mi nie odpowiadał. Po użyciu żelu dłonie mi po prostu śmierdziały i cały apetyt na śniadanie znikał. Waikiki Surf od Bath&Body Works to pierwszy zapach skomponowany na tyle fajnie, żeby nie przeszkadzał w jedzeniu. Fakt, jest bardzo mocny i tę chwilę chociaż muszę zaczekać, żeby się trochę ulotnił, ale to jego jedyna wada. Waikiki Surf pachnie jak koktajl, orzeźwiający i owocowy. Wyczuwalny zapach alkoholu upodabnia go wręcz do egzotycznego drinka popijanego na słonecznej plaży.


Żel ma bardzo wodnistą konsystencję i ładnie rozprowadza się po dłoniach. Na początku czuć dziwne mrowienie, jakby po mentolu, trwa to jednak tylko kilka sekund. Żel ekspresowo się wchłania/wysycha, tak że już po chwili dłonie są czystsze i zupełnie się nie lepią. 


W malutkie plastikowej buteleczce znajduje się 29 ml żelu. Niby mało, ale ilość ta wystarczy na długi czas. Po prawie miesięcznym używaniu ledwo widać ubytek. 

SKŁAD
CARBOMER, PROPYLENE GLYCOL, LACTOSE, AMINOMETHYL PROPANOL, ISOPROPYL MYRISTATE, CELLULOSE, HYDROXYETHYL UREA, WHEAT AMINO ACIDS, RETINYL PALMITATE, TOCOPHERYL ACETATE, HYDROXYPROPYL METHYLCELLULOSE, GLYCERIN, HONEY EXTRACT, ELAEIS GUINEENSIS (PALM) EXTRACT, COCOS NUCIFERA FRUIT EXTRACT, OLEA EUROPAEA (OLIVE) FRUIT EXTRACT, ULTRAMARINES (CI 77007), GREEN (CI 61570), YELLOW 5 (CI 19140).  


Za możliwość przetestowania żelu dziękuję Angelice z blondechemist, na której to blogu udało mi się wygrać rozdanie.