18 grudnia 2018

421. Ambasadorska paczka Hebe - kampania Streetcom

Jedną z moich cech charakterystycznych jest słomiany zapał. Bardzo szybko się do czegoś zapalam, muszę to mieć na już, bez chwili zwłoki. Jednocześnie trudno jest mi się czymś zainteresować na dłużej, przyłożyć się do systematyczności. Nie lubię planować czegoś na długo naprzód, nie robię nawet tygodniowych planów bo w zasadzie już w poniedziałek wiem, że w środę nie będzie mi się chciało tego, co ważne wydawało się w niedzielę, koniecznie jednak będę musiała zrealizować super pilny super ciekawy nowy plan. I na blogu mam tak samo: jak mi się odechce, to na kilka tygodni znikam z blogosfery. Nie piszę, nie odwiedzam innych blogów, nie wiem "co w trawie piszczy". A później tak po prostu wracam z nowym zapałem.



Jako że ostatnio zostałam wybrana na portalu Streetcom ambasadorką drogerii Hebe i trafiła do mnie pewna paczka, pomyślałam, że to będzie dobry temat po przerwie. Tak więc zapraszam was na prezentację ambasadorskiego pudełka oraz moją opinię o produktach.



 Szampon "Olej z konopi. Elastyczność i relaks" od Hello Nature ma 87,5% składników pochodzenia naturalnego oraz jest testowany dermatologicznie. Ma delikatnie oczyszczać i intensywnie regenerować włosy, zapewniając uczucie nawilżenia i poprawę elastyczności włosów. Za ten ostatni efekt odpowiada olej z konopi. Do szamponów marek stawiających na naturalne składy zawsze podchodzę sceptycznie. Samo używanie ich pod prysznicem jest bardzo przyjemne, bo takie szampony zawsze bardzo ładnie pachną, a zapach ten utrzymuje się później na włosach. Tak jest i z szamponem Hello Nature. Szampon dobrze się pieni i niby ładnie domywa z zanieczyszczeń (nie próbowałam z lakierem do włosów, bo go nie używam), ale po wyschnięciu włosy są jakieś takie dziwne. Rzeczywiście bardziej elastyczne, ale jednocześnie jakby pokryte jakąś gumową powłoką. W dotyku są zdecydowanie niemiłe, szybciej są też oklapnięte i nieświeże. Używam go tylko wtedy kiedy wiem, że nie będę wychodziła nigdzie następnego dnia wieczorem, bo 20godzinna świeżość to max.





Jowae nawilżająca mgiełka.Ten produkt to dla mnie absolutny hit pudełka. Wód termalnych nie używam, bo nigdy nie widziałam po nich żadnego efektu, oprócz oczywistego schłodzenia. Toniki w sprayu są ok, ale i tak muszę twarz przetrzeć wacikiem. A ta mgiełka to coś pomiędzy wodą termalną a tonikiem. Przyjemnie schładza i orzeźwia, co zimą też się przydaje, kiedy przebywa się w ogrzewanym pomieszczeniu. Pięknie pachnie, kwiatowo, jak perfumy, co dodatkowo uprzyjemnia stosowanie jej. Najważniejsze jednak, że pomaga nawilżyć skórę. Kiedy czasem w ciągu dnia czuję, że moja skóra jest jakaś taka przesuszona i odwodniona, wystarczy, że spryskam ją mgiełką i przykre uczucie ściągnięcia i szorstkości znika. Oczywiście nie zastąpi kremu, ale w duecie z nim działa super. I gwarantuje doraźną pomoc. Ładnie się wchłania, nie tłuści i dlatego lubię używać jej w ciągu dnia, kiedy nie mam na twarzy makijażu. Nie muszę jej już przypudrowywać, żeby się nie błyszczeć, co po kremach u mnie zdarza się zawsze.





Hean, puder ryżowy. Skoro już o błyszczeniu mowa, pora na prezentację pudru. Jest on całkowicie transparentny, nie bieli. Dosyć grubo zmielony, ale na twarzy ładnie stapia się ze skórą. Matowi bardzo ładnie, nie potrzeba go dużo, żeby pozbyć się błyszczenia nawet na kremie BB Skin79, który tłusty jest strasznie. U mnie pudry zazwyczaj potrzebują poprawki po około 4-5 godzinach. W jego przypadku 4 godziny to takie max. Zamiennie używam innego - również ryżowego, który lepiej wygląda nawet do 2 godzin dłużej. Na twarzy wygląda ładnie, nie tworzy efektu maski, jak już wspomniałam nie bieli. Widoczny jest tylko efekt, sam puder nie. Najlepszy jest jednak efekt wygładzenia, jaki daje. Skóra po nim jest w dotyku jedwabiście gładka i miękka. Wiem, że nie powinnam tego robić, ale wprost nie mogę powstrzymać się od miziania się po policzkach. Cudowne jest to wrażenie, jakbym na twarzy miała zupełnie nową skórę.




Bell, Liquid Glow Highlighter. Rozświetlacze to nie do końca moja bajka. Lubię matowe lakiery, matowe szminki oraz matową skórę. Zawsze używałam rozświetlaczy w kamieniu,  i to w bardzo rozsądnej ilości. Dlatego ten płynny kosmetyk trochę mnie przytłoczył. Użyłam go kilka razy na wyjścia. Tafla była naprawdę piękna, ale niestety nie dla mnie, po prostu źle się czułam wiedząc, że mam aż tyle blasku na twarzy. Nie dało się nim uzyskać efektu bardzo delikatnego, nawet jeśli nałożyłam odrobinkę. Do zdjęć byłby to produkt idealny. Oddałam go w końcu siostrze, która zaczęła używać go jako bazy rozświetlającej pod makijaż. I ten efekt bardzo jej się podobał. Różnica w makijażu robionym na nim i bez niego była ogromna.




W paczce znalazły się również próbki perfum. Pierwsze to Desigual Fresh Bloom. Słodki, lekki zapach, typowo kwiatowy. Neutralny i nieprzytłaczający. Ładny, ale niczym się nie wyróżniający. Po użyciu ledwo zwracałam na niego uwagę. Dobry dla wrażliwych nosów albo w czasie choroby,  kiedy wszystkie zapachy mnie denerwują. Nuty głowy: malina, mangostan właściwy. Nuty bazy: cedr, drzewo sandałowe. Nuty serca: jaśmin, róża celtycka.


Druga próbka to zapach Jesus Del Pozo Halloween. Nuty głowy: fiołek, liście bananowca, liść pomarańczy, morskie nuty. Nuty bazy: drzewo sandałowe, kadzidło, mirt, wanilia madagaskarska. Nuta głowy: fiołek, konwalia, magnolia, pieprz, tuberoza. Kolejny kwiatowy, lekki zapach. Mój nos nie wyczuł orientalnych nut. Zapach dla mnie jest delikatny i dość uniwersalny, ale w pamięć zapada bardziej niż Fresh Bloom.


I ostatnia próbka kremu Jowae. Zostawiam sobie na wiosnę i weekendowe wyjazdy na działkę, kiedy to takie próbki przydają się najbardziej.



Z całej paczki najbardziej spodobała mi się mgiełka Jowae. Mój hit, do którego na pewno wrócę. Świetnie sprawdza się też puder. Nie jestem przywiązana jakoś szczególnie do jednej marki, więc być może poużywam go dłużej. Szampon Hello Nature nie nadaje się do moich włosów, ale chętnie zapoznam się z innymi kosmetykami tej marki, bo do tej pory jej nie znałam. A wy ją znacie? Dajcie znać, czy używałyście któryś z tych kosmetyków.








21 lipca 2018

420. Skin79, Krem BB Super+ Beblesh Balm Purple



Ochrona przeciwsłoneczna jest nam potrzebna przez cały rok, nie tylko latem. Ale dobrać krem ochronny, który dopasuje się do makijażu, nie będzie bielił i do tego jeszcze będzie dobrze działał na skórę, jest bardzo trudne. Dla mnie dobór jakiegokolwiek kremu na dzień jest bardzo trudny, dlatego więc z filtrem kupuję podkłady, a kiedy wybieram się na duże słońce, nie robię makijażu i wtedy mogę użyć jakiegokolwiek kremu. 

Dużo lepszym rozwiązaniem od podkładów z filtrem jest krem BB - na lato to rozwiązanie idealne. Krem jest lżejszy i nie obciąża skóry tak jak podkłady, lekko nawilża, wygląda naturalniej na skórze i posiada silniejszy filtr niż fluidy. Krem BB od Skin79 miałam już okazję używać. Była to wersja Orange, dla mnie zdecydowanie za jasna nawet w okresie zimowym. Dlatego tym razem zdecydowałam się na zakup ciemniejszego odcienia, jaki ma wersja Purple. Ma ona mniejszą ochronę - SPF40, Orange było SPF50. Poza filtrem SPF krem posiada również filtr PA+++, co czyni z niego kosmetyk idealny na lato.



Według producenta krem ma właściwości nawilżająco rozjaśniające, a przeznaczony jest do skóry suchej i odwodnionej. Ja mam cerę mieszaną, ale krem i tak spisuje się bardzo dobrze. Zazwyczaj stosuję go solo, czasami jednak nakładam pod spód booster Vichy, który jest bardzo lekki i ładnie się wchłania. Makijaż mi się nie rozjeżdża ani nie spływa. Krem BB jest raczej mokry. Można spokojnie i powoli rozprowadzać go po skórze bez obawy, że od razu zaschnie. Należy jednak uważać z jego ilością, ponieważ lubi się mazać. Krycie ma naprawdę bardzo dobre. Niektóre podkłady radzą sobie w tej kwestii dużo gorzej, ale to już jest chyba cecha rozpoznawcza kremów BB marki Skin79.

Na skórze krem wygląda bardzo naturalnie. Ładnie wyrównuje koloryt, zakrywa niedoskonałości - w przypadku mocniejszych trzeba się ratować korektorem. Jedynym minusem jest naprawdę mocny błysk, bez pudru ani rusz. Nawet jeśli komuś nie zależy na macie, to tu użycie pudru jest naprawdę konieczne, bo błyszczenie nie wygląda naturalnie, ale tak, jakby cały dzień pociło się pod zbyt ciężkim makijażem. Przypudrowana cera wygląda naprawdę pięknie - gładka, koloryt ujednolicony, brak efektu maski. Słabszy puder potrzebuje poprawki po kilku godzinach, ale taki lepszy, bardziej dobrany do indywidualnych potrzeb cery, bez problemu wytrzyma u mnie cały dzień pracy. Krem ma bardzo dobrą trwałość. Ściera się równomiernie i praktycznie niezauważalnie, jednak wieczorem nie ma go już wiele na twarzy. To dlatego, że nie jest matujący i nie zastyga na twarzy. Jeśli jeszcze dodatkowo nie przypudrujemy go, odbije się od razu na przykład na telefonie.



Z kwestii technicznych, 40 ml kremu znajduje się w białym plastikowym pojemniku z pompką, na który nakładana jest ta fioletowa nakładka. Przez plastik nie widać, ile produktu zostało w środku, ale - co właśnie odkryłam - można je odkręcić, i zużyć kosmetyk do samego końca. Krem w regularnej cenie kosztuje około 100 zł, ale mnie udało się kupić go w Douglasie za ok. 80 zł.



Krem BB Skin79 lubię przede wszystkim za to, jak ładnie wygląda na twarzy - robi większość roboty w makijażu, a nie wygląda sztucznie i ciężko. Ogromnym plusem jest też ochrona przeciwsłoneczna. Krem zapewnia wygodny i szybki makijaż plus ochronę, dla mnie ideał.


Bez kremu.

Sam krem - na połowie twarzy. Chciałam pokazać różnicę na jednym zdjęciu, ale nie wyszło :)


Krem BB + puder 



14 lipca 2018

419. Evree - peeling do ciała Super Slim

Marka Evree na dobre zadomowiła się już w drogeriach oraz naszych łazienkach. Pamiętam, że przez długi czas blogosfera wprost bombardowała mnie recenzjami olejku witaminowego. Obiecywałam sobie, że w końcu go kupię, i tak sobie obiecuję do dzisiaj. W międzyczasie wypróbowałam jednak kilka innych kosmetyków marki, i każdy z nich nazwać mogę prawdziwą perełką. Dziś opowiem o peelingu do ciała Super Slim z olejkiem perilla.



Peeling jak to peeling, ma pomóc usunąć martwy naskórek, zmiękczyć skórę, ujędrnić ją oraz nawilżyć. Wersja Super Slim ponoć ma likwidować również cellulit, a obecny w peelingu olejek perilla napiąć i ujędrnić skórę, przyspieszyć produkcję kalogenu i elastyny oraz długotrwale nawilżyć. Ja w magiczne właściwości kosmetyków nie wierzę, więc akurat na zredukowanie cellulitu nie liczyłam, chciałam tylko skórę wygładzić i poprawić mikrocyrkulację.  Czy w tej roli peeling się sprawdził? Jak najbardziej.



Jest to peeling cukrowo-solny, a jego drobinki są naprawdę grube i ostre. Jako fanka mocnego zdzierania byłam tym zachwycona. Mogłam albo zrobić sobie nim delikatny masaż, albo porządne zdzieranie aż do zaczerwienienia skóry. Oprócz właściwości silnie zdzierających, peeling poszczycić się może naprawdę dobrym nawilżeniem. Po kąpieli skóra jest gładka, ale też wyczuwalnie nawilżona. Nie jest to wrażenie, że skóra jest niedomyta, ale po prostu mniej sucha, niż gdyby użyć tylko żelu. Ogromnym plusem tego peelingu jest również prześliczny zapach zielonego jabłka. Jest to tak realistyczny, kwaskowaty zapach, że aż ślinka cieknie. Dla mnie peeling ma same plusy: piękny zapach, grube i ostre drobinki, które gwarantują mi miękką skórę, oraz nawilżający olejek perilla, dzięki któremu mogłam odpuścić sobie balsamowanie, zwłaszcza w naprawdę upalne dni. Obok kremów do rąk oraz różanego toniku peeling Super Slim to kolejny hit marki, do którego na pewno wrócę. 



SKŁAD
SUCROSE, SODIUM CHLORIDE, GLYCINE SOJA (SOYBEAN) OIL, ISOPROPYL MYRISTATE, HYDROGENATED VEGETABLE OIL, BUTYROSPERMUM PARKII (SHEA) BUTTER, PERILLA OCYMOIDES SEED OIL, MANGIFERA INDICA SEED OIL, VITIS VINIFERA (GRAPE) SEED OIL, CAPRYLIC/CAPRIC TROGLYCERIDE, CRAMBE ABYSSINICA (ABYSSINIAN) SEED OIL, SILYBUM MARIANUM SEED OIL, PERSEA GRATISSIMA (AVOCADO) OIL, TOCOPHEROL (mixed), BETA SITASTEROL, SQUALENE, ASCORBYL PALMITATE, LECITHIN, PROPYLENE GLYCOL, HYDROGENATED VEGETABLE CARBOXALDEHYDE, LIMONENE, HYDROXYCITRONELLAL. 

21 czerwca 2018

418. Yankee Candle, Ebony&oak



Sugerując się nazwą wosku Ebony & Oak od Yankee Candle w ciemno zakwalifikowałam go jako pewniak. Lubię mocne, drzewne czy wręcz kadzidlane zapachy. Kiedy większość ludzi zaczynają one już dusić, ja stwierdzam, że właśnie teraz mają odpowiednią moc. Dlatego heban i dąb wydał mi się idealnym połączeniem, i byłam już nawet o krok od kupienia świecy na fejsbukowej grupie. Dobrze, że jednak najpierw kupiłam wosk na próbę, bo zapach okazał się zupełnie nie mój.

W wosku powinnam wyczuć aromaty drzewne, eukaliptus, sosnę, paczulę i lawendę. Wszystko ładnie i pięknie, każdy jeden zapach lubię, więc nawet jeśli nie czuć wszystkich, dwa czy trzy też mnie zadowolą. Ale ja nie czuję ani jednego zapachu. Nie wiem jak pachnie heban. Dęby znam bardzo dobrze, ale w sumie konkretnego zapachu też nie kojarzę. Mimo to zwyczajne drewno bym poznała . Tak samo jak lawendę czy sosnę, albo paczulę, która zazwyczaj wyróżnia się na tle innych nut zapachowych, bo jest po prostu bardzo mocna. A tutaj zero.



Żeby nie było, wosk jest prawdziwym killerem. Mocny zapach szybko roznosi się po pokoju nawet przy otwartych drzwiach i oknach. Co to jednak za zapach? Dla mnie przede wszystkim kwaśny. Potwornie ostry i kwaśny, nie mający nic wspólnego z kwaskowatością owoców. Dla mnie tak pachnie stary, przypalający się już wosk, ktory za długo pali się w kominku i nie zostało w nim ani odrobiny olejków eterycznych. Próbowałam dorzucić więcej wosku, wymieniałam go po kilkunastu minutach - bo może było za mało i się przypalił. Zawsze było to samo. 



Może stary? Albo po prostu ferelny egzemplarz? No nie wiem. Od zakupu do pierwszego palenia minął może tydzień, więc nie leżał miesiącami u mnie w szafce. W sklepie to już trudno stwierdzić. Ale na sucho ewidentnie pachnie jakimś drzewem. Wyczuwam wtedy nawet paczulę i lawendę. To delikatny, powiedziałabym nawet że lekko pudrowy zapach. Gdyby tak wosk pachniał po odpaleniu, byłabym zachwycona. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, pierwszy raz mi się zdarzyło, żeby wosk po odpaleniu pachniał zupełnie inaczej niż na sucho. Być może świeca byłaby pod tym względem lepsza, ale nie chcę ryzykować, żeby nie wyrzucić kasy w błoto. Tak więc Ebony & Oak zostaje mi jeszcze ewentualnie jako zawieszka do auta. Od kilku dni jeżdżę z innym zapachem Yankee Candle i bardzo podoba mi się jego moc i zapach. Zapach Ebony & Oak wydaje mi się idealnym zapachem do auta. Ale ten "suchy" zapach, oczywiście. Po odpaleniu nie da się go znieść .

A wy znacie ten zapach? Lubicie?

14 czerwca 2018

417. Organic Shop - cukrowy srub do stóp organiczny lotos



Peelingi do stóp to jedne z moich ulubionych kosmetyków. I tak jak kremów do stóp nie używam praktycznie wcale, tak zawsze znajdzie się u mnie jakiś ciekawy scrub. Obecnie używam cukierkowo różowego cukrowego peelingu z lotosu z Organic Shop. Peeling kupiłam w Rossmannie w promocyjnej cenie, ale z tego co widzę, teraz już go w sklepie nie ma. Marka jednak jest dostępna w wielu drogeriach internetowych, i tam scrub kosztuje ok. 10 zł.



Kosmetyk posiada certyfikat Cosmos Natural i jest w 99,54% naturalny. Nie zawiera SLS, parabenów oraz silikonów. Znajdują się w nim delikatne drobinki cukru, które pod wpływem wody rozpuszczają się i nie szkodzą środowisku, jak plastikowe kuleczki dodawane do niektórych peelingów. Dodatek w postaci organicznego ekstraktu z lotosu odżywia i nawilża skórę stóp. Peeling jest zapakowany w plastikowy pojemniczek, niestety nie zabezpieczony folią czy sreberkiem. Zachwyca jego kolor - słodki, cukierkowy róż. Zapach też jest cukierkowy. Czy tak pachnie lotos, nie mam pojęcia. Ale jakieś landrynki z pewnością.



SKŁAD
SUCROSE, GLYCERIN, CETEARYL ALCOHOL, BUTYROSPERMUM PARKII BUTTER, NELUMBO NUCIFERA FLOWER EXTRACT, CITRIC ACID, SODIUM BENZOATE, POTASSIUM SORBATE, COCAMIDOPROPYL BETAINE, AQUA, PARFUM, CI 77742, CI 77491.


Scrub ma naprawdę zadziwiającą konsystencję, która przypomina gumę. Już otwierają opakowanie widać, jak kosmetyk ciągnie się. Czuć to też nabierając go na dłoń. Po wpływem wody traci swoje gumowate właściwości i staje się zwykłym scrubem. Martwy naskórek zdziera raczej delikatnie. Przy regularnym stosowaniu widać efekty, ale po jednym razie efektu wow nie ma.Jest wydajny i mimo, że używam go już od jakiegoś czasu, nie ubyło nawet połowy. Dla mnie to bardzo fajny peeling do pielęgnacji stóp. Delikatny, ale przy regularnym stosowaniu daje efekty.

18 maja 2018

416, Natural Secrets, kremowy balsam myjący z nagietkiem, pomarańczą i rokitniekiem

Kogo z nas nie kuszą nowości? I to jeszcze takie, które od razu stają się hitem, a coraz więcej dziewczyn nazywa je swoimi ulubieńcami i deklaruje, że już nie wyobrażają sobie bez nich życia. Takim wielkim objawieniem były już ładnych kilkanaście miesięcy temu olejki do demakijażu. Trend, który dotarł do nas z Korei, prawdziwa rewolucja w oczyszczaniu twarzy. Olejek rozpuszcza resztki makijażu oraz zanieczyszczenia, a dodatkowo łagodnie pielęgnuje skórę. Wyciąga brud z porów i pozostawia jest czyste i odblokowane, gotowe na kolejne etapy pielęgnacji. Marki kosmetyczne, również i polskie, prześcigają się w tworzeniu kolejnych olejków do demakijażu, a te, kiedyś trudno dostępne, dziś dostaniemy już w każdej drogerii.

Mimo że koreańska pielęgnacja mnie zainteresowała, nigdy nie wpadłam w szał "10 krokowej pielęgnacji". Jak na blogerkę urodową to kiepskie podejście, ale mając jeden żel i jeden krem do twarzy też dałabym radę. Ilość kosmetyków stosowanych na skórę twarzy staram się redukować, więc wprowadzanie kolejnego etapu, demakijażu olejkiem, nie wydawało mi się dobrym pomysłem. A jednak ten olejek gdzieś mi tam z tyłu głowy siedział i co jakiś czas o sobie przypominał. Kiedy więc szukając prezentu dla przyjaciółki w sklepie z naturalnymi kosmetykami zobaczyłam kremowy balsam myjący Natural Secrets, postanowiłam dać mu szansę i na własnej skórze wypróbować tego osławionego demakijażu.

Natural Secrets to polska marka produkująca naturalne kosmetyki, produkowane z czystych maseł, olei oraz wyciągów z roślin. Nie zawierają tłuszczów zwierzęcych ani nie są na zwierzętach testowane. Kosmetyki te są produkowane ręcznie, ręcznie jest też wypisana waga kosmetyku oraz data, do której należy go zużyć. Dla mnie brzmi świetnie. A oto co producent pisze o kremowym balsamie myjącym z nagietkiem, pomarańczą i rokitnikiem.

Delikatny olejek do demakijażu twarzy i oczu został stworzony z myślą o pielęgnacji cery suchej i wrażliwej. Skutecznie usuwa makijaż (również wodoodporny) jednocześnie pielęgnując skórę. Kompozycja olejów sprawia, że produkt działa odżywczo, nawilżająco i regenerująco, a skóra po jego użyciu pozostaje gładka i oczyszczona. 


SKŁAD
MANGIFERA INDICA (MANGO) SEED BUTTER, BUTYROSPERMUM PARKII, GRAPE SEED OIL, OLEA EUROPAEA FRUIT OIL, BUXUS CHINENSIS JOJOBA OIL, OLEA EUROPAEA CALENDULA, HIPPOPHAE RHAMNOIDES, CITRUS NOBILIS PEEL OIL, CITRUS GRANDIS OIL, ROSMARINUS OFFICINALIS OIL.

 W składzie całe bogactwo natury: olejki, olejki i jeszcze raz olejki. Żeby uzyskać konsystencję ciekłą olejki trzeba chwilkę ogrzać. Zdecydowanie jednak nie trwa to tyle co w przypadku oleju kokosowego czy masła shea. Tu wystarczy dotknąć palcem i już się topi. Balsam pachnie kwaśno, ale to raczej kwaskowatość niedojrzałych owoców niż pomarańczy. Na twarzy zapach nie pozostaje po zmyciu. Doceniam, że nie dodano żadnego sztucznego polepszacza aromatu.

Pierwsze użycie i pierwszy efekt wow - olejki naprawdę idealnie usuwają zanieczyszczenia. Próbowałam nawet bez wcześniejszego użycia płynu micelarnego i efekt był ten sam. Olejki zmyły podkład, cienie oraz tusz. Schody zaczęły się dopiero wtedy, kiedy próbowałam zmyć olejki. Używam mocno oczyszczającego żelu do cery tłustej, a i tak musiałam myć twarz dwa razy. I nawet wtedy na skórze pozostawała lekko tłustawa warstewka. Oczywiście, był to efekt masażu olejkami. Taka ilość musiała choć trochę podziałać i ją natłuścić. Po całym demakijażu i myciu nie czułam nieprzyjemnego ściągnięcia, ale strasznie denerwowało mnie to, że skóra w dotyku jest lekko lepka. To był jeden z dowodów na to, że balsam faktycznie jest do skóry suchej i wrażliwej, a nie mieszanej. Mimo że makijaż zmywał świetnie, okazał się za ciężki dla mnie i najzwyczajniej w świecie mnie zapchał. Koniec końców okazał się więc źle dla mnie dobrany. Trochę też w moich oczach stracił demakijaż olejkami i raczej nieprędko znowu się na coś takiego skuszę. Marce jednak na pewno dam jeszcze szansę, tym razem bardziej sugerując się tym, co o produkcie pisze producent. Minusem wspólnym wszystkim tak naturalnym kosmetykom jest krótka data ważności. Na zużycie tego balsamu miałam nieco ponad dwa miesiące, a wydajność jego była ogromną. Ale kupowałam go w sklepiku stacjonarnym, więc nie wiadomo ile tam stał.

Czy polecam myjący balsam Natural Secrets? Tak, ale tylko posiadaczkom cery suchej. Jeśli olejki już na trwałe zagościły w waszej pielęgnacji, dajcie szanse i tej mieszance. Mnie z olejami jakoś nie po drodze. Mimo że resztki makijażu rozpuszczają świetnie, to jednak skóra nie wydaje mi się czystsza.

26 lutego 2018

415. Yves Rocher, odżywka przywracająca blask, która naprawdę to robi

Lubię odkrywać nowe marki i oraz wypróbowywać nowości na rynku, często jednak przekonuję się, że warto również poświęcić trochę czasu i uwagi markom, które pozornie już się zna, ma się w nich swoje typy do których lubi się wracać, i wie się, które linie czy pojedyncze kosmetyki nie sprawdziły się. Dla mnie taką marką jest Yves Rocher. Wchodząc do ich sklepu nie dostaję oczopląsu, ilość ich asortymentu mnie nie przytłacza. Wypróbowałam już trochę ich produktów w ciągu ostatnich trzech lat, a mimo to dopiero niedawno poznałam genialną odżywkę. Do tej pory kupowałam tylko tę z olejkiem jojoba. Lubiłam ją, bo włosy są po niej miękkie i błyszczące. I zawsze jakoś pomijałam pozostałe odżywki. Aż kiedyś dobrałam do kompletu do nagietkowego szamponu odżywkę z tej samej linii. I się zachwyciłam.


Zarówno odżywka jak i szampon przeznaczone są do włosów matowych, którym brakuje blasku. I moje zdecydowanie takie są. Kilka miesięcy temu robiłam dekoloryzację, i od tego momentu moje włosy odmieniły się zupełnie. Plączą się dwa razy bardziej niż kiedyś (a robiły to już naprawdę na potęgę), i jeśli nie użyję maski albo mocnej odżywki i nie spryskam ich dodatkowo rano odżywką w sprayu, przypominają siano. Dla mnie to nowość, że muszę włosom poświęcać aż tyle uwagi, żeby je wygładzić i dodać im blasku. Nie wszystkie też odżywki czy maski dają radę. Nagietek poradził sobie genialnie.


Odżywce trzeba dać kilka lub nawet kilkanaście minut na zadziałanie. Przytrzymanie jej na włosach minutę czy dwie nie zadziała na włosach wymagających głębszego odżywienia. Ja zazwyczaj trzymam ją ok. 10 minut, bez zawijania w ręcznik. Po tym czasie spłukuję letnią wodą. I nie ma różnicy czy wysuszę włosy suszarką czy pozwolę im swobodnie wyschnąć,  czy je rozczeszę czy zrobię to dopiero rano - efekt jest świetny. Włosy dużo lepiej się rozczesują, nie elektryzują i nie puszą. Są gładkie, ładnie dociążone i przede wszystkim błyszczące. W ciągu dnia chodzę z rozpuszczonymi włosami co sprawia, że bardzo się plączą i muszę je co jakiś czas rozczesywać. Po tej odżywce nie są splątane tak mocno jak zazwyczaj. Różnica jest widoczna i wyczuwalna, wystarczy przejechać dłonią po włosach by wyczuć jakie są gładkie i śliskie. 

Mimo że odżywka mocno dociążyła włosy, nie zauważyłam, żeby wzmogła ich przetłuszczanie. Używając jej myłam włosy tak samo często jak bez niej, Odżywka znajduje się w tubie wykonanej z miękkiego plastiku o pojemności 150 ml. Za mało, zdecydowanie za mało. Czekam, kiedy marka wprowadzi większe opakowania. Zamykanie za zatrzask, łatwo się je otwiera i wydobywa ze środka odżywkę. Nawet nie trzeba jej stawiać w odpowiedniej pozycji, bo plastik jest na tyle miękki, że z tubki wyciśniemy wszystkie resztki odżywki. Konsystencję ma gęstą, nie spływa z dłoni. Pachnie rośliną zbliżoną zapachem do nagietka, ale jak dla mnie jest to takie 80% nagietka. Stara wersja szamponu idealnie oddawała zapach tego kwiatu. 


SKŁAD
AQUA, CETEARYL ALCOHOL, CETYL ALCOHOL, STEARAMIDOPROPYL DIMETHYLAMINE, BEGENTRIMONIUM CHLORIDE, ANTHEMIS NOBILIS FLOWER WATER, MACADAMI INTEGRIFOLIA SEED OIL, CETEARETH-33, DICAPRYLYL CARBONATE, PANTHENOL, CITRIC ACID, PARFUM, BENZOIC ACID, ISOPROPYL ALCOHOL, SALICYLIC ACID, CALENDULA OFFICINALIS FLOWER EXTRAXT, LIMONENE, SODIUM BENZOATE, POTASSIUM SORBATE, TOCOPHEROL.


 Ze stuprocentową pewnością mogę polecić odżywkę Yves Rocher z wyciągiem z nagietka. To rzeczywiście kosmetyk przywracający włosom blask, i to nawet tym mocno zniszczonym. W moim rankingu wyprzedziła nawet wersję z olejkiem jojoba.
 

 

19 lutego 2018

414. Yankee Candle, Sweet Nothings



Dziś mamy na śląsku dzień prawdziwie wiosenny. W ten klimat idealnie wpasowuje się wosk Yankee Candle Sweet Nothings, czyli Słodkie Słówka. Z czym kojarzy wam się ta nazwa? Ze słodkością owoców, kwiatów a może waty cukrowej? A może z wanilią? Na mnie podziałał obrazek baniek mydlanych, i jakoś od początku zapach zakwalifikowałam jako "tak mógłby pachnieć płyn do płukania".


Ciepłe, miękkie, słodkie - bańki mydlane, tak delikatne jak cichy szept. (goodies) 

Sweet Nothings to jeden z najsłodszych zapachów Yankee Candle, jakie poznałam, jest jednak przy tym na tyle rześki i świeży, że ta słodycz nie przytłacza. Dla mnie Sweet Nothings to zapach kwiatowy. Na pierwszy plan wysuwa się lilak, i po wejściu do pokoju, w którym pali się wosk, właśnie lilak czuję jako pierwszy. Poza nim są też inne nuty kwiatowe, ale ja niestety nie potrafię ich nazwać. Są słodkie, lekkie i naturalne. Wanilii nie wyczuwam nic a nic.


Sweet Nothings pachnie jak bukiet świeżych kwiatów. Jego moc jest średnia. Zapach jest delikatny, ale nie stanowi tylko tła, jest mocno wyczuwalny -  ale nie aż tak bardzo, by przeszkadzał. 1/3 kostki paliła się u mnie ok. 3 godzin i przez ten czas cały czas czuć było olejki zapachowe. Sweet Nothings to piękny, świeży zapach kojarzący się z wiosną. Wąchając go można sobie wyobrazić, że lada dzień będzie Wielkanoc a śnieg i mrozy są już tylko wspomnieniem.  

Znacie Sweet Nothings? Udany jest dla was ten zapach?






10 lutego 2018

413. Clinique - krem, serum, maseczka + balsam do ust



W okresie przedświątecznym marka Clinique miała w swojej ofercie zestaw produktów do twarzy, w skład którego wchodził krem do twarzy, maseczka na noc, serum i balsam do ust. Cenowo zestaw wychodził bardzo fajnie, ponieważ za sam krem, który się w nim znajdował, zapłacić trzeba 119 zł, a tymczasem koszt zestawu to 125 zł. Niestety, zestaw nie jest już dostępny, jednak produkty, które wchodziły w jego skład, jak najbardziej. Tak więc zapraszam was na małe posumowanie co się sprawdziło, a co nie.


Krem Moisture surge intense skin fortifying hydrator ma konsystencję lekkiego kremu-żelu, i już samo to sprawia, że uwielbiam go używać. Ładnie się wchłania i nawilża w stopniu zadowalającym. Nie zapycha skóry, nie obciąża jej. Nie natłuszcza, czego bardzo nie lubię, a tylko reguluje ilość wody w skórze. Stosuję go na noc i nie co dzień. Czasami zamiast niego nakładam maseczkę na noc, albo tylko tonik i pozwalam skórze odpocząć. A mimo to nawilżenie utrzymuje się na tym samym poziomie. Sporą rolę odgrywa też esencja z kwasem, o której ostatnio pisałam. W duecie z kremem zapewniają mi nawilżoną skórę, z której pozbyłam się suchych skórek. U mnie takim najgorszym miejscem jest nos - niby to tam zaskórniki pojawiają się najszybciej, ale suche skórki również. I naprawdę ciężko jest mi to miejsce dobrze nawilżyć a jednocześnie nie zapchać porów. Krem Clinique jest lekki, więc niczego nie zapycha, a jednak wykonuje kawał bardzo dobrej roboty.

Słoiczek, w którym znajduje się krem, jest wykonany z twardego plastiku imitującego mrożone szkło, a jego zawartość dodatkowo zabezpieczona jest plastikową nakładką. Zapach kremu nie należy do najładniejszych, i to jedyny minut tego kosmetyku. Krótko mówiąc, zapach jest okropny. Mocny, lekko kwaśny, kojarzy mi się z jakimiś chemikaliami. Na szczęście szybko się ulatnia i nie przeszkadza.  Wydajność kremu na duży plus, w ciągu dwóch miesięcy zdążyłam zużyć ok. 1/5 opakowania.


Moisture surge hydrating supercharged concentrate ma żelową postać, która w kontakcie ze skórą zamienia się w wodę. Błyskawicznie się wchłania, od razu można nałożyć krem. W zestawie znalazła się miniaturka 15 ml (pełnowymiarowe opakowanie 48 ml kosztuje 119 zł.), i jeszcze nie udało mi się jej zużyć. Na początku sięgałam po serum regularnie, ale ponieważ nie widziałam, żeby dawało silniejsze nawilżenie niż sam krem, zaczęłam o nim zapominać. Można go stosować zamiast kremu, ale jako dodatek w zasadzie nie robi różnicy. W przeciwieństwie do kremu jest bezzapachowe.


Moisture surge overnight mask to zdecydowana perełka, która znalazła się w ulubieńcach roku. Rewelacyjnie nawilżająca maseczka na noc. Wygląda jak krem, zachowuje się jak krem, ale efekt po niej jest o niebo lepszy. Po umyciu twarzy następnego dnia rano skóra jest tak mięciutka, jakbym dopiero co posmarowała ją kremem. Miękka, gładka, delikatnie napięta. Efekt ten stopniowo zanika, ale przez pierwsze dwa dni jest bardzo dobrze zauważalny. Maseczka nie zapycha i nie podrażnia, nawet jeśli nałożę ją blisko oczu. Ona również jest bez zapachu. Za pełnowymiarowe opakowanie 100 ml zapłacić trzeba 129 zł. Zdecydowanie warto. Zwłaszcza, że maseczkę używa się rzadziej niż krem, wystarczy więc na bardzo długo, a zużyć ją należy w ciągu 24 miesięcy od otwarcia.  


Ostatni w zestawie był Chubby stick moisturizing lip colour balm w kolorze 06 woppin' watermelon. Ten pielęgnacyjny sztyft zawiera masło shea i mango. Jest niesamowicie wygodny w użyciu, usta pomalować nim można nawet bez lusterka. Nie lepi się jak błyszczyk, ale delikatnie odżywia i chroni usta. Sztyft jest wysuwany, nie trzeba więc kłopotać się struganiem kredki. Dość szybko się zużywa, tym bardziej, że żebym poczuła, że usta faktycznie pokryte są konkretną nawilżającą warstwą, muszę kilkanaście razy przejechać pomadką po nich. Kredka jest bezzapachowa.


Do wyboru mamy 19 odcieni. Woppin' watermelon to delikatny róż, który na ustach jest bardzo delikatny i naturalny. Jeśli nałożymy go więcej, jest lepiej widoczny i bardziej się błyszczy, wtedy usta wyglądają, jakbyśmy nałożyły na nie błyszczyk. W wersji oszczędniejszej to naturalny błysk i lekki kolorek, który jednak zawsze nam się na kubku odbije. Pełnowymiarowa pomadka ma 3g i kosztuje 79 zł. Czy warto? Tak, jeśli ktoś lubi używać takich delikatnych kolorów i dla niego to jest standardowa kolorowa pomadka. Jeśli jednak ma to być przede wszystkim balsam nawilżający, są lepsze. Usta po nim są miękkie i nie przesuszają się, jednak na już lekko przesuszone nie zdziała nic. Stosowałam w czasie choroby i zdecydowanie balsam nie dał rady.  




Fajnie jest móc przetestować produkty w mniejszych wersjach i wyrobić sobie o nich zdanie, nie wydając przy tym za dużo pieniędzy. Na zdjęciu powyżej widać jeszcze miniaturkę żelu do mycia twarzy, którą dostałam do zakupów, i o której dopiero zdjęcie mi przypomniało. Zaniosłam do łazienki i zapomniałam, tak więc zdania na razie nie mam. Z czterech produktów wchodzących w skład zestawu największe wrażenie zrobiła na mnie maseczka na noc, i ją bardzo wam polecam. Bardzo przyjemny okazał się również krem, i gdyby tylko pachniał różami, albo czymkolwiek innym ale jednak ładnym, byłby ideałem. Serum nie zdziałało nic, zużyję więc do końca i zapomnę. Balsam w sztyfcie to fajny kosmetyk do torebki, który zadba o usta i nada im delikatnego kolorku, dla mnie jednak nie wart swojej ceny. Gdyby jednak wchodził w skład jakiegoś innego zestawu albo był na promocji, jak najbardziej godny uwagi.

Znacie któryś z powyższych kosmetyków? A może macie innego ulubieńca spośród oferty marki?



28 stycznia 2018

412. Cosrx, BHA Blackhead Power Liquid - idealny do oczyszczania porów

Rzadko kiedy recenzje jakiegoś kosmetyku potrafią mnie skusić tak bardzo, żebym od razu chciała pędzić do sklepu to kupić. Zazwyczaj jest to "o, fajne, muszę sobie to zapamiętać". Czasem też robię zdjęcie takiemu produktowi i gdzieś tam w telefonie mam, gdybym kiedyś potrzebowała czegoś z tej kategorii, a akurat nie miała żadnego pomysłu co kupić. W przypadku Blackhead Power Liquid potrzeba posiadania była tak duża, że od razu zrobiłam zamówienie. Poczytałam opinie i stwierdziłam, że esencja (tonik? płyn? ja sobie to nazywam esencją) sprawdzi się u mnie idealnie.


Esencja zawiera 4% BHA (salicylan betainowy), kwas łagodniejszy niż kwas salicylowy. Ma on zapewnić złuszczanie martwego naskórka, oczyścić z sebum i innych zanieczyszczeń zablokowane pory oraz zapobiegać ich ponownemu zanieczyszczeniu. Gdzieś w internecie wyczytałam, że potrafi dostać się wzdłuż włoska do jego cebulki i tam też dokonać oczyszczenia. 


SKŁAD
Salix Alba (Willow) Bark Water (50%), Butylene Glycol, Betaine Salicylate (4%), Niacinamide, 1,2-Hhxanediol, Arginine, Panthenol, Sodium Hyaluronate, Xanthan Gum, Ethyl Hexanediol. 

Krótki skład, bez zbędnych dodatków, nawet bez aromatu. Na pierwszym miejscu ekstrakt z kory wierzby białej, stosowany w kosmetykach przeznaczonych do skóry mieszanej i tłustej oraz trądzikowej. Kora wierzby ma właściwości przeciwzapalne i ściągające, koi i łagodzi zmiany skórne. Razem z BHA tworzą świetny duet oczyszczający skórę. 



Stosowanie esencji nie wiąże się z żadnym dyskomfortem. Wodnista konsystencja sprawia, że jest niesamowicie wydajny i na całą twarz wystarczy zaledwie odrobinka kosmetyku. Esencja nie znika bez śladu, pozostawia cieniutką lepką warstewkę. Na esencję nie nakładałam podkładu, więc nie wiem jak się zachowa, ale już krem działa normalnie - ładnie się rozprowadza i wchłania. Esencję stosuję średnio co trzy dni i po nałożeniu zawsze czekam min. 15 minut z nałożeniem kremu. Nie wywołuje ona podrażnień czy pieczenia. Leciutko może zaszczypać, jeśli mamy jakąś rankę, poczujemy to nawet jeśli mamy zadartą skórkę przy paznokciu i akurat tą dłonią będziemy aplikować esencję.

Efekt, który widać najszybciej, to świetne nawilżenie. Esencja działając wspólnie z kremem pięknie nawilża. Skóra jest mięciutka i wygładzona dzięki działaniu kwasów - BHA i hialuronowego - oraz pantenolu. Rozjaśnienie przebarwień jest bardzo delikatne. Pewnie lepiej by to wyglądało wiosną, kiedy twarz łapie już pierwszą opaleniznę. Teraz jednak jestem tak blada, że na mojej twarzy widać absolutnie wszystko jak na białej kartce papieru. 



Trochę dłużej poczekać trzeba na oczyszczenie porów, ale mówię wam, warto. Jeszcze nic, ani glinka, ani maska, ani żaden peeling nie oczyściły mi tak dobrze porów. Zniknęły brzydkie czarne kropeczki z czoła, brody i policzków, a także prawie wszystkie z nosa - ale nos to nos, rządzi się własnymi prawami. Czystsze pory, to mniej wyprysków. A także lepsze wchłanianie się kremów.i maseczek odżywczych. No bo którędy one mają wejść, kiedy pory są zablokowane? Pory oczyszczały się powoli, nie było to zniknięcie natychmiastowe. Ale w końcu, po mniej więcej 4 tygodniach używania esencji, ze zdziwieniem zauważyłam, jak wielka zmiana się dokonała, kiedy z bliska przyjrzałam się swojej skórze. 

Teraz używam esencji dla podtrzymania efektu, na bieżąco oczyszcza pory, wygładza i nawilża skórę. Zdecydowanie też zmniejsza ilość wyprysków, dla których w moim przypadku zima to ulubiona pora roku. Nie zauważyłam zmniejszenia ilości wydzielanego sebum, ale już mnie to nie martwi, skoro esencja wymiecie z porów jego nadmiar, z którym nie poradził sobie demakijaż. Bez efektu przesuszenia, bez zbędnego tarcia i maltretowania twarzy, bez dziesiątki nakładanych podejrzanych maseczek domowej roboty, moja skóra dostała maksymalne oczyszczenie. Delikatne, bezbolesne i trwałe, pod warunkiem, że po esencję sięgam regularnie.



Esencję kupić można w wielu sklepach internetowych, jej ceny zaczynają się od 84,00 zł. Ja kupowałam na Koreański Sekret, ponieważ tam oferowali darmową wysyłkę bez minimalnej kwoty zamówienia. Esencja szła do mnie bezpośrednio z Korei, dotarła szybko, bo chyba już po 10 dniach, bezpiecznie zapakowana i bez uszkodzeń.  Marka Cosrx bardzo u mnie zapunktowała i chętnie wypróbowałabym coś jeszcze z jej kosmetyków, jednak w tej chwili nie chcę wprowadzać do pielęgnacji nic nowego, ponieważ jest dobrze tak jak jest. 


Słyszeliście o tej marce? Macie ochotę ją wypróbować?