26 lutego 2018

415. Yves Rocher, odżywka przywracająca blask, która naprawdę to robi

Lubię odkrywać nowe marki i oraz wypróbowywać nowości na rynku, często jednak przekonuję się, że warto również poświęcić trochę czasu i uwagi markom, które pozornie już się zna, ma się w nich swoje typy do których lubi się wracać, i wie się, które linie czy pojedyncze kosmetyki nie sprawdziły się. Dla mnie taką marką jest Yves Rocher. Wchodząc do ich sklepu nie dostaję oczopląsu, ilość ich asortymentu mnie nie przytłacza. Wypróbowałam już trochę ich produktów w ciągu ostatnich trzech lat, a mimo to dopiero niedawno poznałam genialną odżywkę. Do tej pory kupowałam tylko tę z olejkiem jojoba. Lubiłam ją, bo włosy są po niej miękkie i błyszczące. I zawsze jakoś pomijałam pozostałe odżywki. Aż kiedyś dobrałam do kompletu do nagietkowego szamponu odżywkę z tej samej linii. I się zachwyciłam.


Zarówno odżywka jak i szampon przeznaczone są do włosów matowych, którym brakuje blasku. I moje zdecydowanie takie są. Kilka miesięcy temu robiłam dekoloryzację, i od tego momentu moje włosy odmieniły się zupełnie. Plączą się dwa razy bardziej niż kiedyś (a robiły to już naprawdę na potęgę), i jeśli nie użyję maski albo mocnej odżywki i nie spryskam ich dodatkowo rano odżywką w sprayu, przypominają siano. Dla mnie to nowość, że muszę włosom poświęcać aż tyle uwagi, żeby je wygładzić i dodać im blasku. Nie wszystkie też odżywki czy maski dają radę. Nagietek poradził sobie genialnie.


Odżywce trzeba dać kilka lub nawet kilkanaście minut na zadziałanie. Przytrzymanie jej na włosach minutę czy dwie nie zadziała na włosach wymagających głębszego odżywienia. Ja zazwyczaj trzymam ją ok. 10 minut, bez zawijania w ręcznik. Po tym czasie spłukuję letnią wodą. I nie ma różnicy czy wysuszę włosy suszarką czy pozwolę im swobodnie wyschnąć,  czy je rozczeszę czy zrobię to dopiero rano - efekt jest świetny. Włosy dużo lepiej się rozczesują, nie elektryzują i nie puszą. Są gładkie, ładnie dociążone i przede wszystkim błyszczące. W ciągu dnia chodzę z rozpuszczonymi włosami co sprawia, że bardzo się plączą i muszę je co jakiś czas rozczesywać. Po tej odżywce nie są splątane tak mocno jak zazwyczaj. Różnica jest widoczna i wyczuwalna, wystarczy przejechać dłonią po włosach by wyczuć jakie są gładkie i śliskie. 

Mimo że odżywka mocno dociążyła włosy, nie zauważyłam, żeby wzmogła ich przetłuszczanie. Używając jej myłam włosy tak samo często jak bez niej, Odżywka znajduje się w tubie wykonanej z miękkiego plastiku o pojemności 150 ml. Za mało, zdecydowanie za mało. Czekam, kiedy marka wprowadzi większe opakowania. Zamykanie za zatrzask, łatwo się je otwiera i wydobywa ze środka odżywkę. Nawet nie trzeba jej stawiać w odpowiedniej pozycji, bo plastik jest na tyle miękki, że z tubki wyciśniemy wszystkie resztki odżywki. Konsystencję ma gęstą, nie spływa z dłoni. Pachnie rośliną zbliżoną zapachem do nagietka, ale jak dla mnie jest to takie 80% nagietka. Stara wersja szamponu idealnie oddawała zapach tego kwiatu. 


SKŁAD
AQUA, CETEARYL ALCOHOL, CETYL ALCOHOL, STEARAMIDOPROPYL DIMETHYLAMINE, BEGENTRIMONIUM CHLORIDE, ANTHEMIS NOBILIS FLOWER WATER, MACADAMI INTEGRIFOLIA SEED OIL, CETEARETH-33, DICAPRYLYL CARBONATE, PANTHENOL, CITRIC ACID, PARFUM, BENZOIC ACID, ISOPROPYL ALCOHOL, SALICYLIC ACID, CALENDULA OFFICINALIS FLOWER EXTRAXT, LIMONENE, SODIUM BENZOATE, POTASSIUM SORBATE, TOCOPHEROL.


 Ze stuprocentową pewnością mogę polecić odżywkę Yves Rocher z wyciągiem z nagietka. To rzeczywiście kosmetyk przywracający włosom blask, i to nawet tym mocno zniszczonym. W moim rankingu wyprzedziła nawet wersję z olejkiem jojoba.
 

 

19 lutego 2018

414. Yankee Candle, Sweet Nothings



Dziś mamy na śląsku dzień prawdziwie wiosenny. W ten klimat idealnie wpasowuje się wosk Yankee Candle Sweet Nothings, czyli Słodkie Słówka. Z czym kojarzy wam się ta nazwa? Ze słodkością owoców, kwiatów a może waty cukrowej? A może z wanilią? Na mnie podziałał obrazek baniek mydlanych, i jakoś od początku zapach zakwalifikowałam jako "tak mógłby pachnieć płyn do płukania".


Ciepłe, miękkie, słodkie - bańki mydlane, tak delikatne jak cichy szept. (goodies) 

Sweet Nothings to jeden z najsłodszych zapachów Yankee Candle, jakie poznałam, jest jednak przy tym na tyle rześki i świeży, że ta słodycz nie przytłacza. Dla mnie Sweet Nothings to zapach kwiatowy. Na pierwszy plan wysuwa się lilak, i po wejściu do pokoju, w którym pali się wosk, właśnie lilak czuję jako pierwszy. Poza nim są też inne nuty kwiatowe, ale ja niestety nie potrafię ich nazwać. Są słodkie, lekkie i naturalne. Wanilii nie wyczuwam nic a nic.


Sweet Nothings pachnie jak bukiet świeżych kwiatów. Jego moc jest średnia. Zapach jest delikatny, ale nie stanowi tylko tła, jest mocno wyczuwalny -  ale nie aż tak bardzo, by przeszkadzał. 1/3 kostki paliła się u mnie ok. 3 godzin i przez ten czas cały czas czuć było olejki zapachowe. Sweet Nothings to piękny, świeży zapach kojarzący się z wiosną. Wąchając go można sobie wyobrazić, że lada dzień będzie Wielkanoc a śnieg i mrozy są już tylko wspomnieniem.  

Znacie Sweet Nothings? Udany jest dla was ten zapach?






10 lutego 2018

413. Clinique - krem, serum, maseczka + balsam do ust



W okresie przedświątecznym marka Clinique miała w swojej ofercie zestaw produktów do twarzy, w skład którego wchodził krem do twarzy, maseczka na noc, serum i balsam do ust. Cenowo zestaw wychodził bardzo fajnie, ponieważ za sam krem, który się w nim znajdował, zapłacić trzeba 119 zł, a tymczasem koszt zestawu to 125 zł. Niestety, zestaw nie jest już dostępny, jednak produkty, które wchodziły w jego skład, jak najbardziej. Tak więc zapraszam was na małe posumowanie co się sprawdziło, a co nie.


Krem Moisture surge intense skin fortifying hydrator ma konsystencję lekkiego kremu-żelu, i już samo to sprawia, że uwielbiam go używać. Ładnie się wchłania i nawilża w stopniu zadowalającym. Nie zapycha skóry, nie obciąża jej. Nie natłuszcza, czego bardzo nie lubię, a tylko reguluje ilość wody w skórze. Stosuję go na noc i nie co dzień. Czasami zamiast niego nakładam maseczkę na noc, albo tylko tonik i pozwalam skórze odpocząć. A mimo to nawilżenie utrzymuje się na tym samym poziomie. Sporą rolę odgrywa też esencja z kwasem, o której ostatnio pisałam. W duecie z kremem zapewniają mi nawilżoną skórę, z której pozbyłam się suchych skórek. U mnie takim najgorszym miejscem jest nos - niby to tam zaskórniki pojawiają się najszybciej, ale suche skórki również. I naprawdę ciężko jest mi to miejsce dobrze nawilżyć a jednocześnie nie zapchać porów. Krem Clinique jest lekki, więc niczego nie zapycha, a jednak wykonuje kawał bardzo dobrej roboty.

Słoiczek, w którym znajduje się krem, jest wykonany z twardego plastiku imitującego mrożone szkło, a jego zawartość dodatkowo zabezpieczona jest plastikową nakładką. Zapach kremu nie należy do najładniejszych, i to jedyny minut tego kosmetyku. Krótko mówiąc, zapach jest okropny. Mocny, lekko kwaśny, kojarzy mi się z jakimiś chemikaliami. Na szczęście szybko się ulatnia i nie przeszkadza.  Wydajność kremu na duży plus, w ciągu dwóch miesięcy zdążyłam zużyć ok. 1/5 opakowania.


Moisture surge hydrating supercharged concentrate ma żelową postać, która w kontakcie ze skórą zamienia się w wodę. Błyskawicznie się wchłania, od razu można nałożyć krem. W zestawie znalazła się miniaturka 15 ml (pełnowymiarowe opakowanie 48 ml kosztuje 119 zł.), i jeszcze nie udało mi się jej zużyć. Na początku sięgałam po serum regularnie, ale ponieważ nie widziałam, żeby dawało silniejsze nawilżenie niż sam krem, zaczęłam o nim zapominać. Można go stosować zamiast kremu, ale jako dodatek w zasadzie nie robi różnicy. W przeciwieństwie do kremu jest bezzapachowe.


Moisture surge overnight mask to zdecydowana perełka, która znalazła się w ulubieńcach roku. Rewelacyjnie nawilżająca maseczka na noc. Wygląda jak krem, zachowuje się jak krem, ale efekt po niej jest o niebo lepszy. Po umyciu twarzy następnego dnia rano skóra jest tak mięciutka, jakbym dopiero co posmarowała ją kremem. Miękka, gładka, delikatnie napięta. Efekt ten stopniowo zanika, ale przez pierwsze dwa dni jest bardzo dobrze zauważalny. Maseczka nie zapycha i nie podrażnia, nawet jeśli nałożę ją blisko oczu. Ona również jest bez zapachu. Za pełnowymiarowe opakowanie 100 ml zapłacić trzeba 129 zł. Zdecydowanie warto. Zwłaszcza, że maseczkę używa się rzadziej niż krem, wystarczy więc na bardzo długo, a zużyć ją należy w ciągu 24 miesięcy od otwarcia.  


Ostatni w zestawie był Chubby stick moisturizing lip colour balm w kolorze 06 woppin' watermelon. Ten pielęgnacyjny sztyft zawiera masło shea i mango. Jest niesamowicie wygodny w użyciu, usta pomalować nim można nawet bez lusterka. Nie lepi się jak błyszczyk, ale delikatnie odżywia i chroni usta. Sztyft jest wysuwany, nie trzeba więc kłopotać się struganiem kredki. Dość szybko się zużywa, tym bardziej, że żebym poczuła, że usta faktycznie pokryte są konkretną nawilżającą warstwą, muszę kilkanaście razy przejechać pomadką po nich. Kredka jest bezzapachowa.


Do wyboru mamy 19 odcieni. Woppin' watermelon to delikatny róż, który na ustach jest bardzo delikatny i naturalny. Jeśli nałożymy go więcej, jest lepiej widoczny i bardziej się błyszczy, wtedy usta wyglądają, jakbyśmy nałożyły na nie błyszczyk. W wersji oszczędniejszej to naturalny błysk i lekki kolorek, który jednak zawsze nam się na kubku odbije. Pełnowymiarowa pomadka ma 3g i kosztuje 79 zł. Czy warto? Tak, jeśli ktoś lubi używać takich delikatnych kolorów i dla niego to jest standardowa kolorowa pomadka. Jeśli jednak ma to być przede wszystkim balsam nawilżający, są lepsze. Usta po nim są miękkie i nie przesuszają się, jednak na już lekko przesuszone nie zdziała nic. Stosowałam w czasie choroby i zdecydowanie balsam nie dał rady.  




Fajnie jest móc przetestować produkty w mniejszych wersjach i wyrobić sobie o nich zdanie, nie wydając przy tym za dużo pieniędzy. Na zdjęciu powyżej widać jeszcze miniaturkę żelu do mycia twarzy, którą dostałam do zakupów, i o której dopiero zdjęcie mi przypomniało. Zaniosłam do łazienki i zapomniałam, tak więc zdania na razie nie mam. Z czterech produktów wchodzących w skład zestawu największe wrażenie zrobiła na mnie maseczka na noc, i ją bardzo wam polecam. Bardzo przyjemny okazał się również krem, i gdyby tylko pachniał różami, albo czymkolwiek innym ale jednak ładnym, byłby ideałem. Serum nie zdziałało nic, zużyję więc do końca i zapomnę. Balsam w sztyfcie to fajny kosmetyk do torebki, który zadba o usta i nada im delikatnego kolorku, dla mnie jednak nie wart swojej ceny. Gdyby jednak wchodził w skład jakiegoś innego zestawu albo był na promocji, jak najbardziej godny uwagi.

Znacie któryś z powyższych kosmetyków? A może macie innego ulubieńca spośród oferty marki?