31 marca 2016

172. Yves Rocher, Bois de Bahia

Rzadko pokazuję na blogu lakiery do paznokci, mimo że używam ich na okrągło. Nie lubię mieć "gołych" paznokci. Moja siostra jest wielką maniaczką lakierów do paznokci, więc razem uzbierałyśmy całkiem sporą gromadkę. Dziś chcę wam pokazać lakier jednej z moich ulubionych firm kosmetycznych - Yves Rocher.


Lakier pochodzi z linii lakierów udających lakiery żelowe - ma się błyszczeć bardziej niż standardowe lakiery. Faktycznie, błysk większy jest, ale wtedy, kiedy nałożymy trzy warstwy. 

Mój kolor ro Bois de Bahia. Na polskiej stronie sklepu nie widziałam go, na francuskiej jest. Ja kupiłam go stacjonarnie jakiś czas temu, więc nie jestem pewna jak z jego dostępnością jest teraz.

  Lakier ma pojemność 5 ml i kosztuje ok. 15zł.





Lakier ma wąski pędzelek, którym bardzo dobrze się maluje. Do pełnego krycia wystarczy właściwie już jedna warstwa. Schnie całkiem szybko, choć u mnie i tak potrzeba połowy dnia bym była pewna, że nic się na nim nie odbije. Końcówki ścierają się już pod koniec drugiego dnia, ale odpryski pojawiają się dopiero czwartego lub piątego. Zmywa się dobrze, nie brudzi skórek. 

Ten brąz ma dosyć chłodny odcień i bardziej pasuje mi na jesień niż wiosnę. Na paznokciach wygląda jednak bardzo neutralnie, i jeśli tylko nie chcemy, by nasze paznokcie bardzo rzucały się w oczy, ten lakier jest idealny.

27 marca 2016

171. Farmona: Herbal Care, Odżywka ekspresowa skrzyp polny

Mgiełki do włosów czy odżywki w spray'u, jak kto woli - to dla mnie nowość. Do tej pory używałam tylko takich produktów, które później spłukiwałam. Mam włosy cienki, które łatwo przeciążyć. Dlatego też unikam wszelkich ser i ciężkich odżywek, moje włosy wyglądają po nich po prostu źle. 

Jakiś czas temu postanowiłam w ogóle ograniczyć im odżywki, albo stosować je przed myciem. Pojawił się jednak problem, jak je później rozczesać. Moje włosy sięgają sporo za łopatki, więc plątać się uwielbiają. Ekspresowa odżywka w sprayu miała głównie ułatwić ich rozczesanie. Czy robi coś ponad to? Zapraszam na recenzję.


Naszą ekspresową odżywkę ze skrzypem polnym opracowaliśmy dla wszystkich , którzy mają bardzo zniszczone i słabe włosy. Skomponowaliśmy ją z cenionych od wieków naturalnych składników roślinnych, które skutecznie naprawiają uszkodzenia i wzmacniają włosy, poprawiając ich kondycję i wygląd. Włosy z dnia na dzień są mocniejsze, grubsze, pełne witalności i gładsze. W opracowanie receptury, opartej na bogatej tradycji zielarskiej, włożyliśmy całe nasze doświadczenie, dlatego jesteśmy spokojni o efekty.

Składniki, czyli dlaczego odżywka działa:
- ekstrakt ze skrzypu polnego - bogate źródło krzemu, doskonale odżywia, nawilża i wyraźnie wzmacnia włosy
- białka pszeniczne - regenerują strukturę włosów, przywracają zdrowy wygląd
- Vital Soft Formula - nadaje miękkość, sprężystość i blask
- Inutec - nawilża włosy i ułatwia rozczesywanie

Efekty, czyli spodziewaj się najlepszego:
- zdrowe, gęste i mocne włosy
- odporne na uszkodzenia, łamanie i rozdwajanie się końcówek
- pełne witalności, lśniące i gładkie
- łatwa stylizacja


SKŁAD 
AQUA, SILICONE QUATERNIUM-22 (silikon), POLYGLYCERYL-3 CAPRATE (emulgator), DIPROPYLENE GLYCOL (humektant), COCAMIDOPROPYL BETAINE (detergent), CETRIMONIUM CHLORIDE (detergent), PHENOXYETHANOL (konserwant), ETHYLHEXYLGLYCERIN (humektant, naturalny konserwant), PROPYLENE GLYCOL (humektant), EQUISETUM ARVENSE (HORSETAIL) HERB EXTRACT (skrzyp polny), BETULA ALBA (BIRCH) LEAF EXTRACT (brzoza), QUERCUS ROBUR (OAK) BARK EXTRACT (kora dębu), HYDROLYZED KERATIN (substancja konsystencjotwórcza), PANTHENOL (humektant), INULIN (składnik nawilżający pozyskiwany z korzenia cykorii lub buraka; nawilża i łagodzi podrażnienia, zwiększa objętość włosów, poprawia ich puszystość, dodaje blasku), POLYSORBATE 20 (emulgator otrzymywany z oleju kokosowego), DISODIUM EDTA (substancja konsystencjotwórcza i konserwująca), PARFUM.

  Ów skrzyp polny, który ma tyle zdziałać, znajduje się dopiero w połowie składu. W jego towarzystwie znajdziemy brzozę oraz dąb, więc trochę natury rzeczywiście jest. Reszta składu nie jest zła. Na samym początku silikon. Jako posiadaczka włosów cienkim i z reguły przyklapniętych, powinnam unikać silikonów. Ale tego nie robię. Lepiej sprawdzić samemu na włosach czy akurat ten silikon, w takiej ilości i w takim towarzystwie innych składników, nie okaże się bardzo fajnym składnikiem. 


Brązowa, przezroczysta buteleczka mieści w sobie 200 ml odżywki. To naprawdę dużo. Używam jej  prawie codziennie od prawie miesiąca, a zużyłam dopiero 1/5. Swoją odżywkę kupiłam na stronie Farmony (tutaj), teraz jej cena wynosi 7,50. 
Butelka posiada korek zabezpieczający. Ze sklepu przyszła dodatkowo opakowana folią, żeby nic się w podróży nie uszkodziło.


Odżywki używam każdego ranka, kiedy przychodzi mi rozczesać włosy. Na noc splatam je w warkocz, ale poziom zaplątania rano i tak jest spory, nawet jak na szczotkę TT. Po potraktowaniu włosów odżywką o wiele łatwiej doprowadzić je do ładu. Najpierw przeczesuję je palcami, i już wtedy czuję, że bez odżywki byłoby zupełnie inaczej. 

Odżywka ma mocny, ziołowy zapach, który dość długo utrzymuje się na włosach. Mnie on nie przeszkadza, bo kojarzy mi się ze świeżością, ale jeśli ktoś go nie polubi, to się z nim będzie po prostu męczył.

Odżywka w żaden sposób nie obciążyła moich włosów, co jest prawdziwym cudem, bo o to u mnie bardzo łatwo. Raz, taki typ włosa. Dwa, taki typ ręki. Nie raz nie dwa po tej odżywce wierzchnie partie włosów były po prostu mokre. A i tak po wyschnięciu nie było żadnego przyklapu, strąków czy takiego tłustego błyszczenia. Nie używam jej na włosach tuż przy skalpie, ale dosyć obficie spryskuję końcówki, i tam też jest idealnie. 

Czy odżywka uzdrowiła moje włosy? Z pewnością nie. To fakt, tuż po jej zastosowaniu błyszczą się odrobinę bardziej niż przed, nie są jednak bardziej miękkie. Dlatego też nie uważam, żeby odżywka nadawała się dla włosów bardzo suchych. Chyba że jako kolejny, dodatkowy etap pielęgnacji.
 
Jeśli do lata uporam się z tą buteleczką, zapewne kupię kolejną, bo to będzie fajny kosmetyk do chociaż minimalnej ochrony włosów przed słońcem i wyższymi temperaturami. U mnie takie zapezpieczacze się nie sprawdzają, bo zawsze leję tego za dużo, a tu taka niespodzianka - mogę sobie nie żałować, a włosy dalej wyglądają na świeże. 


25 marca 2016

170. Neutrogena, Peeling do stóp

Jakiś czas temu udało mi się wygrać podczas zakupów w Hebe kosz kosmetyków. Wśród wielu produktów znalazł się między innymi peeling do stóp marki Neutrogena. Bardzo lubię ich pomadkę do ust oraz krem do rąk, które potrafią uratować naprawdę suchą skórę. Jak sprawdził się kosmetyk do stóp?


NEUTROGENA Formuła Norweska peeling do stóp skutecznie pomaga eliminować zrogowaconą i szorstką skórę, pozostawiając uczucie nawilżenia i odświeżenia. 
- Połączenie złuszczających mikrogranulek i mocznika skutecznie zmiękcza szorstką skórę i pomaga redukować zrogowacenia, pozostawiając skórę miękką i gładką.
- Skoncentrowana, nawilżająca Formuła Norweska natychmiast nawilża i przynosi ulgę suchym stopom.
- Specjalna formuła z mentolem natychmiastowo odświeża zmęczone i przegrzane stopy.  

Widoczne rezultaty już po pierwszym użyciu. 

SKŁAD
 AQUA, POLYETHYLENE, UREA, PARAFFINUM LIQUIDUM, GLYCERYL STEARATE SE, PEG-8, GLYCERIN, DIMETHICONE, CERA MICROCRISTALLINA, GLYCERYL STEARATE, PEG-100 STEARATE, HYDROXYETHYL UREA, STEARIC ACID, PALMITIC ACID, GLYCINE, BUTYROSPERMUM PARKII BUTTER, ALLANTOIN, PANTHENOL, BISABOLOL, MENTHOL, ETHYLHEXYLGLYCERIN, PARAFFIN, CARBOMER, POLYQUATERNIUM-7, VP/HEXADECENE COPOLYMER, XANTHAN GUM, SODIUM HYDROXIDE, AMMONIUM LACTATE, DISODIUM EDTA, TOCOPHERYL ACETATE, BHT, PHENOXYETHANOL, METHYLPARABEN, PROPYLPARABEN, PARFUM, CI 42090.


Plastik, z którego wykonana jest tubka, pozwala na wyciśnięcie peelingu do samego końca. Zamykanie na zatrzask jest wygodne, i mimo częstego otwierania i zamykania nic się z nim nie stało. 

Peeling ma pojemność 75 ml, dostępność jest bardzo dobra. Marka ma swoje produkty w większych hipermarketach oraz w drogeriach. Jego cena wynosi około 15 zł.


Peeling do stóp ma konsystencję kremu z wieloma zatopionymi w nim drobinkami. Nie są to małe ziarenka, bardziej przypominają sól. Peeling pachnie mentolem i daje naprawdę fajne odprężenie dla stóp. Używanie go to dla mnie bardziej masaż stóp. Zdzieranie, niestety, nie jest bardzo mocne. Żeby więc zobaczyć jakieś efekty trzeba stosować go regularnie i przez dłuższy czas. Między bajki więc można włożyć stwierdzenie, że  efekty widoczne są już po pierwszym użyciu.

Peeling nie jest niczym wybitnym, nie wyróżnia się spośród wielu innych. Cena jest trochę wygórowana, dlatego też pewnie już do niego nie wrócę.

20 marca 2016

169. Avon, Big & Daring Volume Mascara

W piątek takie ładne słoneczko świeciło, że postanowiłam fotki pocykać na zewnątrz. Korzystając z tego, że w ogródku miałam już rozłożoną suszarkę, wyniosłam brystol i przystąpiłam do dzieła. No i wtedy zaczęła się zabawa z wiatrem. Dosłownie wszystko latało dookoła. Połączenie czarnej szczoteczki i białego papieru uznałam za bardzo niefortunne, i niestety musiałam poprzestać na starych zdjęciach, które jakiś czas temu zrobiłam w domu. Taka ta marcowa pogoda.

 Tusz, o którym dziś mowa, to Big & Daring Volume Mascara od Avon. Macarę wygrałam w Kosmetboxie  na blogu Kosmetlandia.


SKŁAD

AQUA, PARAFFIN, CERA ALBA, ACRYLATES/ETHYLHEXYL ACRYLATE COPOLYMER, COPERNICIA CERIFERA (CARNUBA) WAX, STEARIC ACID, DIMETHICONE, CETYL ALCOHOL SUCROSE STEARATE, POLYSORBATE 20, PHENOXYETHANOL, METHYLPARABEN, ISODODECANE, ACRYLATES COPOLYMER, ETHYLPARABEN, SODIUM HYDROXIDE, POLYISOBUTENE, DISODIUM EDTA, SILICA, HYDROXYETHYLCELLULOSE, PVP, GALACTOARABINAN, CREATINE, HYDROLYZED COLLAGEN, NYLON-6, ETHYLENE/METHACRYLATE COPOLYMER, LAURETH-21, WHEAT AMINO ACIDS, HYDROLYZED WHEAT PROTEIN, SORBITAN STEARATE, PEG-40 STEARATE,ISOPROPYL TITANIUM TRIISOSTEARATE, HYDROLYZED WHEAT STARCH [+/- CI 77491, CI 77492, CI 77499, CI 77007, CI 77266]. <GL 1552>




W  czarno-różowym kartoniku znajduje się dosyć pękate, czarne opakowanie tuszu. Zakończone jest ono różowym elementem, który dodaje mu bardzo dużo uroku. Łapie światło i błyszczy jak mała lampka. Swoje kosmetyki kolorowe trzymam wymieszane i luzem wrzucone do pudełka. Ten różowy punkcik łatwo mi odnaleźć w całym tym bałaganie.


Szczoteczka jest naprawdę duża. Krótka, ale bardzo szeroka, i dosyć mocno zakrzywiona. Trochę czasu mi zajęło, zanim się do niej przyzwyczaiłam. Szczególnie malowanie rzęs w wewnętrznym kąciku oka sprawiało mi trudności. Teraz jednak, po ponad miesiącu użytkowania, operuję nią z łatwością. 

Szczoteczka posiada naprawdę dużo włosków. Dobrze pokrywają rzęsy tuszem, ale słabo je rozczesują. Im więc więcej tuszu nałożymy, tym większe prawdopodobieństwo, że rzęsy zbiją się w kępki.

Tusz wytrzymuje na rzęsach przez cały dzień. Moje oczy mają tendencję do łzawienia podczas nagłej zmiany temperatury, często też zdarza mi się zapomnieć i przetrzeć oczy. Tusz zachowuje się jakby był wodoodporny. Nie rozmazuje się ani nie osypuje. Mogę go nosić cały dzień i zupełnie nie myśleć o tym, czy nie trzeba czegoś poprawić.

Sporo trudności sprawia za to przy demakijażu. Trzeba poświęcić mu więcej czasu, żeby całkowicie usunąć.

Tusz nie ma zapachu, nie podrażnia oczu. Na początku lubił się odbijać na górnej powiece, ale kiedy tusz w opakowaniu trochę podsechł, nic takiego się już nie zdarza, nawet na mojej opadającej powiece. 

A teraz jak prezentuje się na rzęsach.
bez tuszu

jedna warstwa 

dwie warstwy

Tusz ma mocny, czarny kolor. Nakładanie dwóch warstw według mnie nie ma sensu. Tusz jest ciężki, i każdą kolejną warstwę na rzęsach mocno czuć, za to niezbyt widać. 


Jest to mój pierwszy tusz z Avonu, nie mam więc porównania z innymi marki. Bardzo jednak podoba mi się efekt, szczególnie to, że jest nie do zdarcia.

18 marca 2016

168. Yankee Candle, Frankincense

Ostatnio palenie wosków idzie mi bardzo sprawnie, i powoli zaczyna mi się ubywać. Niebawem trzeba będzie zrobić zakupy i zaopatrzyć się w nowe zapachy, tym razem typowo wiosenne, kwiatowe. Póki co jednak wykańczam zapachy cięższe, bardziej pasujące do jesieni i zimy.





Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Wyczuwalne aromaty: słodka żywica przełamana pikantnością pieprzu wraz z balsamiczną nutą drewna.

Obecnie woski Yankee Candle dostępne są w coraz to większej ilości sklepów internetowych oraz stacjonarnych. Gdyby ktoś był zainteresowany, stacjonarnie w Katowicach można je znaleźć w galerii Super Sam (ta nowa obok dworca autobusowego). Cena, w zależności od sklepu, 7 lub 8 zł.


Na stronie Goodies wymienione zostały trzy nuty zapachowe: żywica, pieprz, drewno. Czyżby to były składowe kadzidła? Mój nos jednoznacznie czuje w wypadku palenia tego wosku kadzidło, takie, jakiego używa się w kościołach. Nie ma dymu, więc nie łzawią nam oczy ani nie dusi nas w gardle. Pozostaje za to mocny, trochę usypiający zapach kadzidła. Z lekką nutką słodyczy (czyżby ta słodka żywica?), oraz czegoś ostrzejszego, pewnie właśnie pieprzu.

Zapach jest jednym z mocniejszych. Wystarczy odrobina by od razu wypełnić całe pomieszczenie, a nie tylko najbliższą okolicę kominka. Ja jestem w tym zapachu zakochana. Do tego stopnia, że zawijałam go sobie w szalik, żeby czuć go cały czas. Z pewnością kupię jeszcze niejedną tartę, bo jak na razie to mój ulubiony zapach Yankee Candle.

14 marca 2016

167. Ziaja, Tonik ogórkowy

Tonik nie zawsze był moim obowiązkowym punktem pielęgnacji. Kiedyś używałam go tylko w upały, kiedy chciałam poczuć trochę odświeżenia i ochłody. Tonik to była dla mnie ładnie pachnąca woda. 
Teraz toniki zagościły w mojej kosmetyczce na dobre. Stosuję je zawsze po umyciu twarzy, oraz czasami  w ciągu dnia do odświeżenia. 

Tonik, o którym dziś będzie mowa, był jednym z moich pierwszych kosmetyków, które kupiłam jeszcze w gimnazjum. Po latach wracam do niego, i dalej zachwycam się jego zapachem. Czy czymś jeszcze mnie urzekł?


Tonik zwraca uwagę przede wszystkim swoim zapachem. To bardzo świeży zapach ogórka, który naprawdę potrafi orzeźwić i wybudzić rano z resztek snu. Konsystencja typowa dla toników. Wchłania się bardzo ładnie, nie pozostawia lepkiej warstwy. 


O ile dobrze pamiętam, poprzednia wersja opakowania była lekko przezroczysta. Nowa jest zrobiona z innego materiału i nie da się podejrzeć, ile toniku jeszcze zostało. Pozostaje jedynie ważyć buteleczkę w dłoni. 

Zamykanie nie klik potrafi czasami uprzykrzyć życie, bo trzyma dość mocno.



 Butelkę toniku o pojemności 200 ml kupić można w sklepach Ziaja oraz w chyba wszystkich drogeriach i większych hipermarketach, a także w aptekach. To jeden z najpopularniejszych (i najstarszych) kosmetyków marki, wiec z dostępnością jest bardzo dobrze.


Ogórkowego toniku używam rano i czasami w ciągu dnia. Po umyciu twarzy wspaniale łagodzi ściągnięcie czy nieduże przesuszenie. Jeśli tylko przetrzemy nim twarz, a nie zalejemy, już po chwili można nakładać krem. Czasem bezpośrednio na tonik nakładam podkład albo krem BB, i aplikacja przebiega bez problemu. 
Tonik w żaden widoczny sposób nie wpłynął na stan mojej cery, ale też i nie to było jego zadaniem. Bardzo dobrze koi skórę i odświeża, a do tego pięknie pachnie - dla mnie więc jest ideałem.

12 marca 2016

166. Murier, C-Shot Vitamin C

Kilka notek temu publikowałam powtórne wyniki konkursu, ponieważ pierwsza zwyciężczyni nie zdążyła się zgłosić. Czasami tak się zdarza, że z jakiegoś powodu nie zaglądamy przez jakiś czas na bloga. Kremy, o których dzisiaj będę pisać, też o mało nie przeszły mi koło nosa. W ostatniej chwili przeczytałam wiadomość i nią odpowiedziałam. Warto było? Po trzech miesiącach użytkowania stwierdzam, że bardzo warto było. I że miałam podwójne szczęście, że zdążyłam się wtedy zgłosić. Dzięki wielkie dla kasiaj85 z bloga Sweet & Punchy.


Kremy Murier zawierające witaminę C przeznaczone są osobno do stosowania na noc i na dzień. Zaczęłam używać ich jednocześnie i teraz, po trzech miesiącach, widzę, jak to jest z tym moim używaniem kremów. Kremu na noc została odrobina, co wieczór walczę już z tubką. Krem na dzień? Spokojnie wystarczy mi na kolejne trzy miesiące.  Mój wieczorny rytuał pielęgnacyjny jest o wiele bardziej rozbudowany niż poranny. Jestem śpiochem, i czasem wystarczy mi ledwo czasu na przemycie twarzy tonikiem i posmarowanie jej kremem BB. Jeśli mam do wyboru pięć minut snu więcej albo krem, zawsze wybiorę sen. Ale w końcu, czyż zdrowy sen nie jest dla urody ważniejszy niż najlepsze kremy?


 Kremy zapakowane są w białe tubki, zakręcane żółtym korkiem. Tubki są bardzo wygodne, bo wykonane są z bardzo miękkiego plastiku, dzięki czemu nawet resztki kremu można wygodnie wycisnąć. 
Kremy są w kolorze bieli, a pachną po prostu prześlicznie. Nie jest to zwykła cytryna, a raczej ciasteczka cytrynowe. Zapach nie jest sztuczny, długo utrzymuje się na skórze. Można się w nim zakochać.


C-Shot by night to bogactwo składników aktywnych, które tworząc unikalny kompleks sprawiają, że skóra będzie doskonale odżywiona, zregenerowana i odmłodzona. Witamina C wraz z kwasem hialuronowym opóźniają proces starzenia się skóry wywołany działającym na nią w ciągu dnia promieniowaniem UV i dymem papierosowym. Kompleks olejów raz z masłem shea nie tylko natłuszczają, ale również działają łagodząco oraz znacząco opóźniają powstawanie zmarszczek. Krem został dodatkowo wzbogacony o wyciąg z komórek macierzystych, który hamuje powstawanie wolnych rodników. 

Przeznaczenie:
- Skóra zmęczona, szara, pozbawiona blasku
- Skóra wymagająca intensywnej pielęgnacji
- Do codziennego stosowania

Skład
AQUA, PEG-100 STEARATE, GLYCERYL STEARATE, GLYCERIN, ETHYLHEXYL STEARATE, BUTYROSPERMUM PARKII BUTTER, CETYL ALCOHOL, ISOSTEARYL ISOSTEARATE , POTASSIUM CETYL PHOSPHATE, CETYL BEHENATE, BEHENIC ACID, DICAPRYLYL CARBONATE, CYCLOPENTASILOXANE, CETEARYL ALCOHOL, SODIUM ASCORBYL PHOSPHATE, PHENOXYETHANOL, ETHYLHEXYLGLYCERIN, VITIS VINIFERA CALLUS CULTURE EXTRACT, BUTYLENE GLYCOL, TOCOPHERYL ACETATE, PARFUM, LIMONENE, LINALOOL, GERANIOL, HEXYL CINNAMAL, CITRONELLOL, ACRYLATES/C10-30 ALKYL ACRYLATE CROSSPOLYMER, HELIANTHUS ANNUUS SEED OIL, ZEA MAYS OIL, SESAMUM INDICUM SEED OIL, MACADAMIA INTEGRIFOLIA SEED OIL, OLEA EUROPAEA FRUIT OIL, SODIUM HYALURONATE, XANTHAN GUM, DISODIUM EDTA, SODIUM HYDROXIDE, PEG-8, TOCOPHEROL, ASCORBYL PALMITATE, ASCORBIC ACID, CITRIC ACID. 



Murier C Shot by day to różnorodność naturalnych składników, która sprawia, że nawet bardzo zniszczona skóra odzyska naturalność i świeżość. Krem, dzięki wysokiemu stężeniu witaminy C i innych substancji aktywnych, chroni skórę przed promieniowaniem UV i dymem papierosowym, a także wolnymi rodnikami, co sprawia, że nawet istniejące już cienkie linie i zmarszczki na twarzy stopniowo zanikają, a cera staje się promienna i rozświetlona. Olej migdałowy tworzy ponadto na skórze warstwę, która chroni przed nadmierną utratą wody, a także wykazuje działanie ochronne przed szkodliwymi czynnikami zewnętrznymi, wiatrem, słońcem i mrozem, grożącymi skórze podczas codziennej aktywności. Ponadto, dodatek komórek macierzystych winorośli i kwasu hialuronowego powoduje, że ochrona jest jeszcze pełniejsza, bowiem w skórze zostają pobudzone jej naturalne mechanizmy odnowy. Komórki macierzyste skóry regenerują uszkodzone tkanki, tak by cera każdego dnia była jak nowa. 

Skład
  AQUA, ETHYLHEXYL METHOXYCINNAMATE, C12-15 ALKYL BENZOATE, PEG-100 STEARATE, GLYCERYL STEARATE, DICAPRYLYL CARBONATE, GLYCERIN, HYDROLYZED CAESALPINIA SPINOSA GUM, CAESALPINIA SPINOSA GUM, CYCLOPENTASILOXANE, CETEARYL ALCOHOL, PHENOXYETHANOL, ETHYLHEXYLGLYCERI, SODIUM ASCORBYL PHPSPHATE, PRUNUS AMYGDALUS DULCIS OIL, VITIS VINIFERA CALLUS CULTURE EXTRACT, BUTYLENE GLYCOL, TOCOPHERYL ACETATE, ACRYLATES/C10-30 ALKYL ACRYLATE CROSSPOLYMER, SODIUM HYALURONATE, PARFUM, LIMONENE, LINALOOL, GERANIOL, HEXYL CINNAMAL, CITRONELLOL, XANTHAN  GUM, DISODIUM EDTA, SODIUM HYDROXIDE, PEG-8, TOCOPHEROL, ASCORBYL PALMITATE, ASCORBIC ACID, CITRIC ACID. 



Kremy różnią się między sobą konsystencją. Krem na noc jest gęstszy, trudniej jest go wycisnąć z tubki. Na dzień za to jest bardziej lejący i nie raz zdarzyło mi się mocniej nacisnąć tubkę i po prostu się nim ubrudzić. Wystarczy go tylko odrobinka na całą twarz.

Jak z działaniem? Krem na dzień jest lżejszy, a mimo to wcale nie wchłania się szybciej niż krem na noc. Łatwo też przesadzić z jego ilością i wtedy to już w ogóle nie ma co liczyć na to, że wchłonie się do matu. Jeśli stosuję go solo, bez nakładania na niego makijażu (np. kiedy wiem, że cały dzień nie będę wychodziła z domu), po około 3-4 godzinach twarz bardzo się już błyszczy, jest lepka i mam wrażenie, że wręcz przyciąga cały kurz latający w powietrzu. Pod makijażem też przyczynia się do szybszego błyszczenia, wtedy jednak największą rolę odgrywają już użyte kosmetyki. Moja cera naprawdę szybko się przetłuszcza, a mimo to krem nie sprawił, że makijaż z niej spływał. Krem bardzo dobrze współgra zarówno z podkładem jak i kremem BB, nic się na nim nie roluje. 
Nawilżenie, jakie daje, jest na zadowalającym poziomie. Mam jednak wrażenie, że gdybym odstawiła krem na noc, wersja na dzień w pojedynkę nie dałaby rady. Cera po nim jest miękka w dotyku i gładka, nie zauważyłam jednak żadnego rozjaśnienia. 

W porównaniu z kremem na dzień, wersja na noc ma o wiele lepsze działanie. Wchłania się bardzo szybko i prawie do matu. Moja skóra go wręcz spija. Po umyciu twarzy mocnym żelem  z kwasem, taki krem jest dla niej prawdziwą ulgą. Krem nie zapycha, nie podrażnia, bardzo mocno za to nawilża. Skóra po nim jest niesamowicie miękka, ale też bardziej sprężysta i jędrniejsza. To tak jakby przybywało mi komórek skóry, a wszystkie były młode i w świetnym stanie. Ten krem zdecydowanie poradziłby sobie stosowany w pojedynkę. 


Obydwa kremy okazały się bardzo przyjemne w użyciu i świetnie nawilżające. Efektu rozjaśnienia, niestety, nie było, ale na to pewnie potrzeba by bardziej zmasowanego "ataku". Krem na noc stał się moją podstawą pielęgnacji i zdecydowanie poprawił stan mojej cery. Krem na dzień traktuję bardziej jako dodatek, który bardziej chroni moją cerę przed niskimi temperaturami, suchym powietrzem i promieniowaniem UV (niestety, nie znalazłam informacji jak duży jest ten filtr), niż faktycznie nawilża. Każdy krem kupić można na stronie producenta (tutaj) w cenie 119 zł. za sztukę.



 






9 marca 2016

165. Obejrzane w grudniu/styczniu

"Paranoja"


Adam pracuje w firmie zajmującej się najnowszymi technologiami. Jest bardzo dobry w tym co robi, ale nie dość dobry, żeby utrzymać pracę. Jego szef widzi dla niego nową rolę: rolę szpiega w konkurencyjnej firmie.

 Film nie trzymał w napięciu, zaskoczył mnie tylko w jednym momencie. Fabuła nie bardzo zapada w pamięć, bohaterowie są jacyś tacy przerysowani. Adam miał być tym dobrym, opiekującym się chorym ojcem. Ale koniec końców sam podjął decyzję o tym, jak chce żyć, i to nie do końca była decyzja dobrego człowieka.



"Internat"


Rebecca cierpi po tym, jak jej ojciec popełnił samobójstwo. W powrocie do normalnego życia pomaga jej Lucie, która staje się jej najlepszą przyjaciółką. Nowy rok szkolny w angielskim internacie ma być dobrym rokiem, wszystko jednak zmienia się, gdy do szkoły przyjeżdża Ernessa. Rebecca od początku jej nie lubi, a kiedy ta zaczyna okręcać sobie wokół palca Lucie, dziewczyna zaczyna się jej bać. Tymczasem w szkole zaczynają dziać się dziwne rzeczy.

Tak, to jest film o nawiedzonej szkole, duchach i wampirach. Ale jest zrobiony w taki sposób, że do końca nie wiadomo czy to naprawdę moce nadprzyrodzone czy może Rebecca sobie wszystko tylko wymyśla, bo jest zazdrosna o przyjaciółkę.  Film świetnie się oglądało, trzymał w napięciu, akcja ciekawie się rozwijała. Gorąco polecam.







"Akademia Wampirów"


Kolejna szkoła z internatem, kolejne wampiry. To jednak film typowo młodzieżowy, gdzie to, że połowa bohaterów pije krew, schodzi jakoś na dalszy plan. Bo wiecie, bal, trzeba kupić sukienkę, taką, żeby nowa wredna dziewczyna ekschłopaka wyglądała przy tobie jak szara myszka, i jeszcze ten seksowny trener, ciekawe czy przyjdzie na bal? 
 W tym filmie jest mnóstwo "wielkich" nastoletnich problemów, ale są też problemy ze świata wampirów. Ogólnie, jest bardzo sympatycznie. Książki były bardzo dziecinne, ale film ogląda się dobrze. Najbardziej podobało mi się, jak zagrana została Rose. Nie jak super wojowniczka, pani Ja Już Jestem Dorosła (tak została przedstawiona w książce), ale jak szalona i zabawna nastolatka. Zagrała cudownie, zero sztuczności. 





"47 roninów"


Kiedy lord Asano ginie z własnej ręki, jego samurajowei stają się roninami - pozbawieni pana i honoru. Ci, zamiast popełnić honorowe samobójstwo jak ich pan, jednoczą się, by go pomścić i pomóc jego córce. 

Ponoć ta historia wydarzyła się kiedyś naprawdę. Reżyser dodał do niej jednak sporo wątków fantastycznych, jak dla mnie niepotrzebnie. Film był ciekawy, ale nie jakoś szczególnie porywający. Myślę, że Europejczyk nie ma szans go zrozumieć. Dla nas honor nigdy nie będzie znaczył tego co dla Japończyka, zakończenie więc wyda się głupie i bez sensu.








8 marca 2016

164. Sylveco, Arnikowe mleczko oczyszczające

Moje wieczorne oczyszczanie twarzy nigdy nie kończy się na płynie micelarnym. Koniecznie muszę jeszcze czymś "poprawić". Najczęściej stosuje żele, bo są wygodne w użyciu, i na rynku chyba tego typu produktów do mycia twarzy jest najwięcej.


Dzięki wygranej na blogu Kosmetlandia mogłam zapoznać się z czymś innym, mianowicie z mleczkiem oczyszczającym (nie mylić z mleczkiem do demakijażu).




Hypoalergiczne, delikatne mleczko oczyszczające, przeznaczone do każdego rodzaju cery, szczególnie wrażliwej, cienkiej i przesuszonej. Usuwa wszelkie zanieczyszczenia i makijaż (także wodoodporny). Zawiera wyciągi z kwiatów arniki górskiej i kory brzozy białej o działaniu antyoksydacyjnym, wzmacniającym i opóźniającym procesy starzenia. Połączenie składników nawilżających i regenerujących zapewnia skórze właściwą ochronę, dając jej uczucie świeżości i ukojenia. W składzie mleczka znajduje się także olej rycynowy o właściwościach wzmacniających brwi i rzęsy. Produkt bezzapachowy, o pH neutralnym dla skóry, nie zawiera detergentów. 


SKŁAD

AQUA, GLYCINE SOJA OIL, RICINUS COMMUNIS SEED OIL, GLYCERIN, SORBITAN STEARATE, SUCROSE COCOATE, PANTHENOL, ARNICA MONTANA FLOWER EXTRACT, TOCOPHERYL ACELATE, BETULIN, CETEARYL ALCOHOL, BENZYL ALCOHOL, DEHYDROACETIC ACID


W plastikowej buteleczce znajduje się 150 ml mleczka. Niby nie dużo, ale mleczko jest bardzo wydajne, więc na pewno wystarczy na długo. Mleczko jest koloru białego, konsystencja identyczna jak w przypadku mleczek do demakijażu.  Produkt miał być bezzapachowy. To prawda, aromatów żadnych w nim nie ma, ale nie da się całkiem wszystkich składników pozbawić zapachu. Mleczko to pachnie zupełnie nie jak kosmetyk, na szczęście również nie chemicznie. To bardzo naturalny zapach, przypomina mi papier albo drewno.


Po pierwszym użyciu mleczko nie bardzo mi się spodobało. Nie czułam, że moja twarz jest już czysta, wręcz przeciwnie. Mleczko rozprowadza się po twarzy trochę jak krem, zupełnie się nie pieni. Stąd też wrażenie, że nie myje. A jednak myje. Ze zmyciem makijażu sobie nie poradzi (chyba, że umyjemy nim twarz dwa razy). Dzięki zawartości olejków w składzie pozostawia skórę bardzo miękką i gładką. Nie ma żadnej lepkiej warstwy, twarzy po jego użyciu jest zmatowiona i po prostu odżywiona. Podczas wieczornej pielęgnacji stawiam na mocniejszy żel Norel z kwasem migdałowym, rano jednak stosuję to mleczko. Po nim nie muszę już przecierać twarzy tonikiem, ani nawet koniecznie nakładać krem. Nie czuję żadnego przesuszenia czy ściągnięcia.

Mleczko sprawdzi się u osób z delikatniejszą cerą. Z mocniejszymi zanieczyszczeniami niestety sobie nie poradzi.

 
 

5 marca 2016

163. Przeczytane w grudniu i styczniu

Kasia Pisarska - Wiedziałam, że tak będzie


Czytając tę książkę, o prostu nie można nie myśleć "jej, też bym tak chciała". Jej bohaterki mają życie po prostu cudowne - i mimo, że wszystko zaczęło się od ogromnej wygranej w loterii, to nie pieniądze decydują o ich szczęściu. Bo im się po prostu tak w życiu układa, że co nie zrobią to wychodzi idealnie.

Historia bardzo naiwna, niektóre momenty wręcz absurdalne i człowieka nerwy biorą, że ktoś może aż tak bardzo głowę w chmurach trzymać, żeby wymyślić tę idealnie perfekcyjnie doskonałą drogę dla Laury i Werki.

Mimo wszystko książkę czyta się fajnie, bo jest napisana w zabawny sposób, pozbawiona jest patetyczności. To tak jakby ktoś nasze własne scenariusze idealnego życia z księciem z bajki (na zamku, oczywiście) spisał i podsunął pod nos.  


Elżbieta Cherezińska - Korona śniegu i krwi


Historii uczę się głównie z filmów i powieści. Jeśli odkryję w nich jakieś wydarzenie czy postać, sięgam po wiarygodne źródła, żeby sobie "doczytać". Dlaczego więc o historii Polski wiem tak mało? Bo za mało jest książek na miarę "Korony śniegu i krwi".

Elżbieta Cherezińska naprawdę się napracowała, by o historii rozbicia dzielnicowego dowiedzieć się tak wiele. A później wszystko pięknie połączyła w cudowną powieść. Opisany świat jest barwny, postacie żywe, a zakończenie smutne. Rewelacyjna książka.



Laura Griffin - Nie do wykrycia


Alex jest prywatnym detektywem (a raczej panią detektyw). Śledzi ludzi próbujących wyłudzić odszkodowanie oraz... pomaga ludziom znikać. Jest geniuszem komputerowym, potrafi więc znaleźć bezpieczne miejsce i zgubić ślady np. kobiety, która musi uciekać przed swoim mężem. Jedną z takich ofiar jest Melanie. Alex pomaga jej zniknąć, a później okazuje się, że Melanie zniknęła naprawdę.

Podobał mi się pomysł na fabułę oraz jej rozwój. Nie było jakoś porywająco, ale naprawdę ciekawie. Postać Alex na początku bardzo, bardzo mnie irytowała. To typ osoby, która wie wszystko najlepiej, jest mega odważna i wie, że ze wszystkim sobie poradzi. Guzik prawda. Dziewczyna pchała się w sprawy, które powinna omijać z daleka. A wystarczyło po prostu zachować się inaczej. Trochę żałowałam, że autorka nie utarła jej nosa i nie dała nauczki, ale pewnie w jej oczach Alex była super i nic takiego jej się nie należało. No cóż, szkoda.
Mimo niechęci do głównej bohaterki, książka mi się podobała, i polecam ją wszystkim fanom kryminałów.  





Patricia Briggs - Wilczy trop
 
W książkach o wilkołakach najbardziej podobają mi się opisy ich połączenia z naturą, wolności i dzikości. W "Wilczym tropie" jest ich całkiem sporo, szczególnie kiedy bohaterowie ruszają na poszukiwanie wilka-samotnika w góry.
Historię czyta się przyjemnie, jest naprawdę dobrze napisana. Nie ma żadnych głupich scen, całość jest spójna i logiczna. 


Noah Gordon - Medicus

 Rob zostaje sierotą, kiedy umiera najpierw jego matka, a później ojciec. Zostaje rozdzielony z rodzeństwem, którym się do tej pory opiekował, i staje się uczniem Balwierza. Od tej pory uczy się opatrywać rany, nastawiać złamane kości, a także występować na scenie. Z czasem jednak odkrywa w sobie prawdziwe powołanie i jego głód wiedzy pcha go na Wschód, do odległej szkoły dla medyków. 
Książka wydaje się opowiadać zupełnie inną historię niż film. Jest dużo bardziej złożona, ma zupełnie inne zakończenie. Wciąga niesamowicie. Nie ma ani jednego fragmentu, który by nudził, mimo że książka jest bardzo gruba. Kończąc ją czytać czułam żal, że bajeczna przygoda Roba dobiega końca. 

Andrzej Ziemiański - Achaja, T.3





Pierwszy i drugi tom czytałam jakieś dwa lata temu. Czyżby od tego czasu aż tak bardzo zmienił mi się gust? Książkę czytało się źle, bardzo źle. Właściwie nie wiem sama po co ją kończyłam. Denerwowało mnie w niej wszystko: monologi, w których te same zdania występowały nawet po pięć razy (jakby autor na siłę chciał zwiększyć objętość książki), bohaterowie (w trzecim tomie ich charaktery powinny już być ukształtowane, a tu guzik), no i słownictwo. Sorry, ale dla mnie nie było ono ani zabawne, ani tak naprawdę wulgarne. Nazywanie wszystkich postaci damskich per "dupeczka" jest nie dość że chamskie, to jeszcze nudne. Rozumiem, jakby dwie, trzy postaci miały taki zwyczaj. Ale w książce ma go każdy. To znaczy chyba, że sam autor tak ma. Albo nie do końca potrafił się wczuć w klimat własnej książki. Na dodatek to nazywanie wszystkich siostrzyczkami, braciszkami, jakieś łzawe sceny podczas walk, znowu te kilkunastominutowe przemowy pomiędzy jednym zamachem mieczem a drugim. I nie można oczywiście zapomnieć o tym, że w książce wszyscy byli taaaacy śliczni. Było całe mnóstwo ślicznych dupeczek i jeszcze kilka ślicznych małp.
Pierwszy i drugi tom mi się podobał. Trzeci to jakaś żenada. Rozumiem, że jak się napisało 1 i 2, to przydałoby się i 3. Ale może trzeba było poczekać z tym kilka lat, a nie na odwal się.  


Neil Gaiman - Amerykańscy bogowie

Cień odlicza dni do swojego wyjścia z więzienia. Już nie może doczekać się powrotu do żony i normalnego życia. W jednej chwili wszystko się jednak wali i Cień nie ma już do czego wracać. Za murami więzienia ktoś jednak na niego czeka. Ktoś, kogo nigdy w życiu nie spodziewał się spotkać.

Książka jest o bogach. O bogach wybierających się na wojnę. W książce przewijają się wątki z różnych kultur, różnych stron świata. Co mnie jednak cieszy, główne postaci, wokół których kręci się cala akcja, są bogami nordyckimi. Bardzo lubię mitologię nordycką, a w literaturze popularnej nie ma jej jednak za dużo (nie to co mitologii greckiej).

Mimo że początek książki (mniej więcej 2/3) może się trochę dłużyć, końcówka przyciąga uwagę. 





4 marca 2016

162. Inspiracje: przechowywanie zdjęć

Pamiętacie jeszcze te czasy, kiedy rolka filmu do aparatu miała określoną ilość zdjęć, jakie dało się na niej zrobić? Kiedy raz pstryknięta fotka nie dała się usunąć i zastąpić innym ujęciem. I kiedy zdjęć nie obrabiało się w photoshopie przed pokazaniem rodzinie i znajomym. Ja, szczerze mówiąc, coraz słabiej pamiętam tamte czasy. Teraz zrobienie zdjęcia zajmuje sekundę (albo minutę, w zależności od sprzętu :p ). Ale czy nie macie wrażenia, że zdjęcia przez to nie znaczą już tyle co kiedyś? Każdy ma w domu stare zdjęcia dziadków, pradziadków. Myślicie, że nasze wnuki zechcą zachować na pamiątkę te tysiące, jak nie miliony zdjęć, które zrobimy sobie my? 

To wszystko zależy od tego, jak nasze zdjęcia po zrobieniu potraktujemy. Razem z moją siostrą zrobiłyśmy burzę mózgów i stworzyłyśmy listę alternatywnych przyszłości, jakie czekają robione przez nas zdjęcia. Ułożyłam je w pewnej kolejności, którą można by skategoryzować jako "od zdjęć którymi zajęto się najmniej do tych, którymi zajęto się najbardziej". Choć myślę, że końcówka trochę mi wszystko zaburzyła.


1. Karta pamięci.

Przyznacie, że do najbardziej niewdzięczny los jaki może spotkać zdjęcia. Zapomniane i najwidoczniej nikomu niepotrzebne, skoro po zrobieniu nikt się nimi nie zainteresował. Przeglądamy je od czasu do czasu, na aparacie, na telefonie. Obiecujemy sobie, że po powrocie do domu, w wolnej chwili, na pewno zrobimy z nimi porządek. A ostateczny porządek w tym przypadku jest jeden - skasowanie ich, gdy braknie miejsca na nowe zdjęcia.

2. Dysk komputera.

Tworząc nowe foldery ze zdjęciami w komputerze przekraczamy granice własnej kreatywności. Bo trzeba przecież wymyślić taką nazwę, żeby od razu wiadomo, co to za zdjęcia są w środku. Żeby z setek innych lokalizacji wyłapać tę jedną. Ta, jasne. Jeśliby ktoś Wam kazał na dysku znaleźć jedno, dokładnie opisane zdjęcie - jak myślicie, ile czasu by Wam to zajęło? Nie chodzi mi tu o zdjęcia np. kosmetyków na bloga, ale z jakiegoś wyjścia na imprezę czy zwykłego spaceru. Mnóstwo podobnych do siebie okazji, setki identycznych zdjęć. A każde ważne. Jak nad tym zapanować? I jak ochronić te najcenniejsze?


3. Nośniki pamięci.

Bezpieczniejsza forma przechowywania zdjęć. W teorii. Bo  praktyce: płyta CD może się zarysować, pendrive może się zgubić, przez przypadek coś może zostać z niego usunięte. Na nośniki pamięci trafiają jednak - zazwyczaj - zdjęcie posegregowane i skatalogowane. Nie wszystkie, hurtem, ale te, które spośród innych zostały wybrane jako ważniejsze. A od nośnika już tylko jeden krok do fotografa.

4. Sieć.

Portalom społecznościowym dostało się czwarte miejsce, choć powinno być chyba pierwsze. Bo przecież na Instagrama czy facebooka nie daje się "byle jakiego" zdjęcia, ale wychuchane, wydmuchane, przerobione na milion sposobów, obejrzane w każdym możliwym świetle i najlepiej ocenione przez dziesięć najbliższych przyjaciółek nim ujrzy je reszta świata. Żartuję, oczywiście. Wcale nie twierdzę, że w każdym przypadku tak się to odbywa. Aczkolwiek - w niektórych z pewnością tak jest.  
Internet oferuje nam również specjalne strony, na których nasze zdjęcia mogą być w bezpieczny sposób przechowywane, i jednocześnie przez nikogo nieoglądane. 


6. Pudełko.

Tu można sobie naprawdę poszaleć. Takie pudełka to istny raj dla miłośników DIY. Można je dowolnie ozdabiać, tworzyć przegródki, tajne schowki. Można również pójść na łatwiznę i kupić gotowe pudełko. Ostatnimi czasy ta forma przechowywania stała się niezwykle popularna (zapewne za sprawą Ikei), i teraz wszelkiej maści pudełka i pudełeczka mnożą się w sklepach jak grzyby po deszczu. 
Do takiego pudełka trafią zdjęcia wybrane i dla nas najważniejsze. Dorzucić do nich można również inne pamiątki. Muszelki, bilety, foldery z wycieczek. Później wystarczy pudełko otworzyć i przypomnieć sobie miłe chwile.

7. Klasyczny album


Oglądanie zdjęć w albumie nigdy nie straci swojego uroku.  A im starsze albumy i zdjęcia w nich, tym lepsze. Do dziś mam przed oczami stary album w domu moich dziadków. Oglądanie go było obowiązkowym zadaniem w pierwszych dniach wakacji, kiedy razem z siostrą jechałyśmy na wieś. Zdjęcia i cmentarze to jedne z nielicznych sposobów nawiązania kontaktu, symbolicznego oczywiście, z nieżyjącymi krewnymi.


8. Albumy - książki 


Fotoalbum to młodszy brat klasycznych albumów, do których zdjęcia się wkładało bądź wklejało. Dzięki nowemu albumowi już nigdy żadne zdjęcie nam się nie zgubi. Nadrukowane na eleganckim papierze, na wybranym przez nas tle, z wybranym dopiskiem. Co tylko nam się zamarzy. Taki album projektujemy sami od a do z. To pamiątka całkiem nasza, jedyna i wyjątkowa. 
Jeśli chcemy jeszcze bardziej naznaczyć taki album, możemy zrobić go własnymi rękoma. Wystarczy jakiś notes, klej, nożyczki i mnóstwo wyobraźni. No i oczywiście czasu, bo taki projekt zajmie nam go o wiele więcej niż fotoalbum tworzony w programie.

9. Ramki.

Jakieś 15 lat temu, kiedy chodziłam jeszcze do podstawówki, ramki to był najpopularniejszy rodzaj prezentu, jaki można było dostać od koleżanki na urodziny. Wtedy to w Polsce zaczęły pojawiać się sklepy z chińszczyzną, popularne wtedy "wszystko za 4 złote", a w nich przeogromny wybór kolorowej tandety. Ramek było tam co nie miara, a że ramki nawet kiepskiej jakości tak szybko się nie niszczą, kupowało się je w hurtowych ilościach. A wybór był naprawdę ogromny. Jak tak patrzę teraz po ramkach w moim pokoju, stwierdzam, że są strasznie nudne w porównaniu z tamtymi. Moda się zmieniła i teraz ramki już nie przytłaczają sobą zdjęć. Dalej jednak stanowią świetny element dekoracyjny naszych domów. Szczególnie fajnymi ozdobami są połączone w grupy ramki. Można też samemu zaszaleć z formami i stworzyć własną układankę na ścianie.
Ramki elektroniczne to znów świetny sposób dla niezdecydowanych. Można wgrać kilka zdjęć i zmieniać je w dowolnej konfiguracji. Dobry patent dla dziadków, którzy mają dużo wnuków i zero miejsca na ścianach na kolejne ramki.


10. Lustro, tablica korkowa. 


Ten sposób przechowywania zdjęć kojarzy mi się z amerykańskimi filmami dla młodzieży. Tam każda szanująca się nastolatka miała doczepione do lustra bądź tablicy nad biurkiem zdjęcia przyjaciół, rodziny, ewentualnie swojego idola. 
Zdjęcia na tablicy to dobry pomysł na ozdobienie swojego miejsca pracy. Można je też często zmieniać, no i przede wszystkim zmieści się ich więcej niż w ramce.


11. Sznurki.

To jest coś, co marzy mi się już od dawna. Zdjęcia przypięte drewnianymi klamerkami do sznurka wyglądają absolutnie cudownie. Nie będzie to elegancka ozdoba wnętrza, ale z pewnością oryginalna i przyciągająca wzrok. To świetna (bo o wiele tańsza) alternatywa dla ramek na ścianie. Dodatkowo opleść je można jeszcze lampkami choinkowymi lub taśmą led, i całość nabierze dodatkowego uroku.



Do listy dodać można jeszcze oczywiście inne miejsca, w których przechowywać można zdjęcia, takie jak portfel, książki (sama miałam kiedyś zakładkę do książki ze zdjęcia), szuflady czy słoik z olejem. Jakie są Wasze ulubione? A może u Was zdjęcia kończą  w jeszcze inny sposób?