Żel aloesowy to jeden z najgłośniejszych hitów ostatnich miesięcy. Najpopularniejszy jest ten marki Holika Holika. Zachwala go chyba każdy, kto miał z nim styczność, głównie dzięki temu, że jest to produkt multifunkcyjny. Wystarczy wykazać się odrobiną kreatywności i znaleźć mu nowe zastosowanie - ten żel sprawdza się w każdej roli.
Dziś jednak nie o Holika Holika będę pisała, a o Mizon. Żel znalazłam w grudniowym pudełku Liferia. Ten żel nie zbiera tak pozytywnych opinii jak HH. Nie jest jednak taki zły, i właśnie o tym chciałabym opowiedzieć.
50 ml żelu znajduje się w poręcznej, zielonej tubce z miękkiego plastiku. Dla mnie to wielki plus, i zdecydowana przewaga nad żelem Holika Holika. Moja tubka żelu ląduje w torebce czy plecaku, bo teraz latem używam go naprawdę często. I już zaczynam myśleć, jak ja będę transportowała wielką butlę HH, która czeka w zapasach. 50 ml to całkiem sporo produktu. Żel w kontakcie ze skórą zamienia się w wodę i jest bardzo wydajny. Pachnie bardzo delikatnie ziołowo, ale na twarzy jest już zupełnie niewyczuwalny.
Takim technicznym minusem zdecydowanie jest brak jakichkolwiek informacji na opakowaniu. Nie ma nawet składu. Dowiedzieć się możemy jedynie, że w żelu jest 90% świeżego aloesu z wyspy Jeju.
Na początku żelu używałam jako zastępnika kremu do twarzy. Co drugi albo trzeci dzień nakładam oszczędniejszą warstwę nawilżającą, żeby nie przedobrzyć. Żel średnio się do tego nadawał. Dobrze zastępował tonik, odświeżał i łagodził przesuszenie, ale niestety nie nawilżał ani trochę, nie wygładzał. Sama próbka Holika Holika zdziałała więcej, w tym więc względzie Mizon wypada bardzo słabo.
Zaczęłam więc stosować żel tylko po peelingu, kiedy skóra była dość mocno podrażniona, a także po depilacji. I tu było wielkie wow. Żel niesamowicie chłodził i łagodził, praktycznie od ręki mijało pieczenie i szczypanie. Moja skóra nie lubi depilatora i reaguje na niego bardzo mocno - żel przynosi jej wielką ulgę. To działanie podsunęło mi na myśl jeszcze jedno zastosowanie żelu.
Żel wręcz cudownie działa na ukąszenia owadów. Wystarczy posmarować nim bąbla, a pieczenie od razu staje się mniej dokuczliwe. Na tyle, że nie mam ochoty rozdrapywać skóry do krwi. Zwłaszcza teraz, w okresie letnim, kiedy często jeżdżę na działkę na wsi, żel aloesowy wydaje się niezbędny. Mam go stale pod ręką, by posmarować nim każdy świeży ślad po ukąszeniu.
Właściwości nawilżających w żelu aloesowym Mizon nie odkryłam, nie próbowałam więc nawet stosować go na włosy, jednak jako środek łagodzący podrażnienia spisał się fenomenalnie. Ukąszenia komarów potrafią zepsuć najlepszy letni wieczór, a środki odstraszające nigdy nie odstraszą wszystkich owadów, nie spryskamy się też nimi wszędzie. Żel aloesowy jest wtedy ratunkiem.
Oo mojemu facetowi by się przydał ! Bo on zawsze drapie sięgdy coś go ukąsi ; D Ja to się jeszcze powstrzymam ;D a on szoruje i szoruje ;D
OdpowiedzUsuńDo tej pory żel aloesowy wykorzystywałam tylko do kojenia podrażnień, z którymi świetnie sobie radzi. Muszę go przetestować również na ukąszeniach!
OdpowiedzUsuńo, nie wiedziałam że taki żel łagodzi swędzenie po ukąszeniach! :)
OdpowiedzUsuńmam i lubię ;)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że mam do mizona mieszane odczucia, na pewno wydaje mi się ten żel być lepszym od aloesu skin79 - dosłownie dostałam po nim uczulenia, gdzie uczulona na aloes nie jestem. Na pogryzienia chyba warto mieć to cudo w zapasie :)
OdpowiedzUsuń